
Rowerem po Europie, czyli etap Warszawa – Solina
8 października, 2020
Rowerem po Europie – Słowacja i Węgry
8 października, 2020„Prawdziwy podróżnik nie ma ustalonych planów i skupia się na dotarciu do celu.”
Z campingu w Solinie ruszyłem poprzedzając to wszystko sesją jogi na jeziorem o 6:00. Od razu poczułem się luźniejszy w biodrach. W ogóle podczas tej wyprawy bo tak chyba to powoli mogę nazywać zauważyłem, że mięśnie jakby twardnieją co daje poczucie gorszej niby gibkości, ale czuję jakbym się w końcu rozruszał. Mam wrażenie, że wydłużył mi się krok biegowy przez co więcej lecę w powietrzu.. i w tych biodrach jakoś luźno. Coraz bardziej jestem przekonany, że choroby, kontuzje i problemy zdrowotne biorą się z tego, że siedzimy na stołkach. Tu cały czas jestem w ruchu – kuźwa w życiu tyle się nie ruszałem i zapierdzielałem. Idę mocno w sumie każdego dnia, a najtrudniej wyważyć mi ilość roweru. Czy jechać czy już stanąć i szukać noclegu – oto są pytania z jakimi się zmagam. Co więcej śpię po 6h i budzę się sam – czując się dobrze. W domu to za mało, ale to chyba efekt zatrucia głowy życiem codziennym.

Postanowiłem skrócić sobie trasę i przejechać zaporą. Prawie solidnie się wysypałem sprowadzając rower ze stromego zjazdu – przyczepka goniła.. Dziewczyny ze straganów miały niezły ubaw widząc jak lecę na zabicie z góry z całym tym mandżurem w butach rowerowych i manewrując na wszystkie strony. Przesłałem im buziaki z dwóch dłoni niczym lekkoatleci do publiczności na stadionie. Ruszyłem w stronę Polańczyka poszukać zamiany gotówki i lecieć już na Slovakie. Po drodze zobaczyłem stację benzynową z napisem kawa więc stwierdziłem, że nabrać tempa nie zaszkodzi i małą czarną mogę wychylić. Spotkałem ziomeczka sprzedającego sery na takim małym specjalnym stoisku – przyczepce. Podjechałem pogadać. Okazało się ów młodzieniec, który mi wyglądał na kilkanaście lat ma 22 lata. Co więcej spod stołu wyjął biografię Lance’a Armstronga i obwieścił mi, że ściga się w mtb. Kto by się spodziewał prawda? Gadaliśmy przez 40min o wszystkim i o niczym. Żalił się, że pracuje od 8:30 – do 21:00 przez co cierpi jego kolarstwo. Mówił, że pytał właściciela stoiska czy mógłby przywozić sobie trenażer i w czasie pracy kręcić. Niestety nie zgodził i słusznie dla biznesu, bo sprzedawca to jednak musi być czyścioch gwarantujący czysty i świeży zakup. Chciałbym jednak zobaczyć gościa sprzedającego sery kręcącego na trenażerze. Może byłoby większe zainteresowanie takim dziwactwem.

Pojechałem dalej drogą na Cisną – myślałem, że przejadę to szybko, ale w górach z wózkiem nie da rady lecieć szybko. Zwłaszcza na podjazdach. Podjazdy, zjazdy i serpentyny piękniunie – zwłaszcza przed Cisną. Jadąc w ten upał piję bez końca. Na postojach tankuje prawie że pełne butle. Chłodzenie nigdy dość. Jadąc w samo południe dojrzałem rzekę z łatwym dostępem do wody. Wahałem się czy zjechać – już nawet pojechałem dalej i nagle sam z siebie zawróciłem. Teraz to mój codzienny rytułał moczyć dupę w zimnej wodzie w rzekach przez które przejeżdżam. Włażę w całym ubraniu – ot taka zaleta sportowych ubrań. Ulga trwa niestety tylko 5 min, bo później znowu hardcore słoneczny.

W Cisnej wlazłem do informacji turystycznej żeby zapytać czy da się cisnąć przez nieoznaczone przejście dla pieszych. Powiedzieli, że szosą nie polecają, ale że jest z 5km po stronie Słowackiej szutrówki. Jechałem do przejścia jeszcze jakiś czas. Jedzie się przez odludzie przez co poczułem się bardzo dziwnie. Wąska droga i wokół dzicz. Do ciszy i spokoju też trzeba się przyzwyczaić – bo inaczej człowiek czuje się dziwnie. Po drodze w oddali widziałem zabudowania i i wyjeżdżającego busa. Na szczęście zorientowałem się w porę, że jest lipa z wodą. Zatrzymałem busa potakując ręką i zapytałem o sklep i podobne temu rzeczy. Pan powiedział, że zagranicą dopiero i to 20km. Co więcej już pewnie będzie zamknięte jak dotrę. Widząc, że posmutniałem powiedział żebym podszedł do domu do niego na posesję i wziął wodę z węża. Nikogo tam nie ma, ale „zamknij tylko dobrze furtkę bo pies będzie się denerwował” – powiedział. Wbiłem w tym pustkowiu na chatę, nabrałem wody i pomyślałem, że będzie dobrze. Chciałem zostawić jeszcze kartkę i napisem dziękuję, ale niestety nie miałem ani długopisu ani skrawka papieru. Dziwne, że mi to polecił. Mogłem przecież bez problemu opierdzielić mu chatę. To był jednak znak od Pana, że czuwa nade mną.

Na szczyt – 830m i zarazem przejście dotarłem koło 18:00. Wiedziałem, że muszę ścisnąć poślady bo robi się późno. Ta szutrówka to typowa droga górska z kamieniami i piachem. Zjeżdżałem rowerem o po równym i w pewnym momencie zjechałem na trawę. Od razu zacząłem podskakiwać. No wiadomo – guma. Stwierdziłem, że doprowadzę rower do asfaltu i tam wszystko zmienię. Widząc jak wszystko skacze i bojąc się o felgę stwierdziłem, że trzeba działać bo jeszcze więcej szkód mi nie trzeba. Zmienię dętkę i buty i sprowadzę rower. Okazało się, że dętka jest ze „złym” wentylem i nie przejdzie przez felgę. Poprzeklinałem sobie pod nosem, że też tego nie sprawdziłem kupując to w dużej sieciówce. Dętkę dał mi Pan ze sklepu, a ja mu zaufałem. Miałem na szczęście jeszcze łatki, ale nigdy dziury nie łatałem. Dwie pierwsze łatki zmarnowałem bo źle z tym działałem, ale na 3ciej już się nauczyłem i zrobiłem jak trzeba. Jak nie spierdolisz to się nie nauczysz – tak jak w poprzednim poście. Szybko wszystko z powrotem zamontowałem – nie wierząc, że się udało i powietrze z koła nie ucieka. W tem była już godzina 19:30. Lekki zmrok, a w terenach zalesionych półmrok. Szedłem i szedłem, a asfaltu nie widziałem. To był naturalny crossfit ten marsz z całym tym ekwipunkiem. O 20:30 zobaczyłem asfalt – właściwie to jego skrawki i pomyślałem, że zejdę jeszcze niżej, bo po takim gównie nie będę jechał, a kolejnej gumy nie chcę. Wtem zrobiło się jeszcze później a wujowy asfalt jak był tak był. 21:00 wsiadłem na rower i zaczałem pedalić, bo nie widziała mi się noc w tej kompletnej dziczy. Niektóre odcinki szedłem bo była straszna lipa, niektóre kręciłem, ale wydygany postanowiłem kręcić jak najwięcej. Kilometry leciały i ciągle nic nie było widać. Myślałem, że już po mnie i swoim chojraczeniem spędzę noc w kompletnych krzakach z dala od ludzi.

Wydawało mi się nawet, że czasem słyszę samochody i to podtrzymywało mnie duchu. Jak się jednak zatrzymywałem to dźwięk ustawał. TO generowały moje uszy bo chciały to usłyszeć. W między czasie usłyszałem jeszcze cholerne trzaskanie w lesie. Już się zastawiłem rowerem i zacząłem gwizdać. Myślałem już o dzikim – zwierzu który chciałby mnie poznać – ja mam szczęście do dzików. Stałem jak osłupiały gladiator na arenie w oczekiwaniu na swojego przeciwnika. Po 2 min jak zrobiła się cisza wsiadłem na rower i jadąc gwizdałem cały czas coby to coś wiedziało, że się przemieszczam. Wnet 20m przede mną wyskoczyły sarny, czy tam jelenie i pociekły drogą. Tak naprawdę to uciekły przede mną – uff pomyślałem. Postanowiłem, że nie mogę się zatrzymać i muszę iść cały czas do przodu i gdzieś kiedyś dotrę. Droga była cały czas taka sama a nawet gorsza. Obawiałem się czy się nie wgłębiam w gorszy teren, ale myślałem że jadąc do przodu muszę gdzieś kiedyś dotrzeć.

22:00 to już ciemno. Zwłaszcza w chaszczach przez, które się przeprawiałem. O 20:00 padł mi też telefon zastępczy (smartphone zgubiłem w Solinie.) Byłem zdany tylko na siebie. O 22:30 zobaczyłem szlak – w końcu gdzieś dotarłem. Był znak, że do busa 1h10min. Zrobiło się lepiej, ale musiałem jechać niezwykle uważnie, bo z raz na tych dziurach po ciemku prawie się już wysypałem. W miarę szybko dojechałem na mega koncentracji do dobrego asfaltu. Po chwili zobaczyłem furę policyjną, którą zatrzymałem i opowiadając im, że przeżyłem dobry hardcore. Pośmiali się trochę i pytali czy mam gdzie się ubytować bo tu będzie lipa, ale za 2km będzie karczama. To pojechałem do karczy. Z postanowieniem że tam pocisnę na rozluźnienie browara. Dojechałem na miejsce, ale lokal okazał się być niezłym speluno. W środku same „borciuchy” (lokalni panowie po solidnej robocie). Zamówiłem pivo i siadłem ładować telefon żeby powiadomić rodzinę, że wszystko gra. Myślałem, że się dygają, że się nie odzywam, ale tam był na szczęście kompletny luz. Nie wiedzieli i nie przeżywali tego co ja. Skąd zresztą mieliby wiedzieć. Kończąc pivo syn właścicielki powiedział, że mogę się rozstawić z namiotem gdzie chcę. Już miałem wychodzić, gdy machnął do mnie jeszcze gość stojący przy barze. Kazał wypić jeszcze jedno piwo na które mnie zaprosił. Nie wypadało odmówić. Od razu zrobiło się przyjemnie. Gadaliśmy w 3ch językach – polskim, słowackim i rosyjskim. On pił lufy, a ja bronka. Okazało się, że jest vice mistrzem w boxie z lat 90tych. Jak już popił to zaczął chodzić bez koszulki, robić pompki i mi mnie namawiać do pompowania ile wejdzie. Typowo pijacko i sportowo.. Pokazał mi jednak rzecz jakiej się nie spodziewałem. Poprosił o dobrą flachę i postawił ją na stole. Pomyślałem, że będzie chciał ją rozpić ze wszystkimi w barze. Rozstawił krzesła po obu kantach stołu. Przyjął pozycję do zrobienia pompki na triceps, a szczęką złapał za stół. Skurczybyk podniósł to. Śmiałem się z niego, że tak się ćwiczy odporność ciosów na szczękę po słowacku.. Po pokazach minęło jeszcze trochę czas i Pani właścicielka powiedziała, że nic nie muszę płacić na piwo, a do domu pójdę z moim kolegą Janem. Wsiadł na rower i powiedział żebym wsiadł na swój i jedziemy. Niby dwa piwka, ale w ogóle się czułem żeby jechać. Powiedziałem że ja lepiej pójdę i niech mi poda adres i niech lepiej zejdzie ze swojego, bo źle sę to skończy. Machnął ręką i chciał mi pokazać, że wszystko gra i wnet wjechał prawie do rowu. Udawał, że wszystko pod kontrolą. Znowu ruszył i znowu to samo. Wszyscy się cieszyli, a on zmądrzał i dalej szliśmy z rowerami piechotą. Miło pożegnałem się z właścicielką – Janiną dając jej swoją wizytówkę. Powiedziała, że znajdzie mnie na fejsie i przyjedzie na moje zawody razem z Janem.
W domu u Jana maksymalnie religijnie. Wszędzie widać bogobojność – nie mam nic przeciwko temu. Ups.. pomyślałem wchodząc do domu, gdy Jan zdjął buty i zaczął witać się z mama. Jan to rocznik 74, ae wciąż z duszą wariata. Mama od razu zrobiła mi ziemniaki z kapustą. Wielką michę, którą nawet ja ledwo zjadłem. Nie było problemu z moim „uczuleniem” na produkty zwierzece. Gadaliśmy jeszcze długo z mamą i Janem. Tata położył się przy nas spać. Gdy szliśmy już spać mama dała nam po butelce wody do pokoju. A, że stan Jana był wskazujący niechajże świadczy o tym fakt, że sikał przy otwartych drzwiach do kibla. Mam tylko machnęła ręką widząc to. Noc minęła szybko, a obudziłem się o 7:00. Jan chrapał więc się nie speszyłem ze wstawaniem. Czułem jednak później gorszą formę rowerową w ciągu dnia. Browary mnie zmuliły, a mi się przypomniało dlaczego właśnie nie raczę się za często trunkami.
Po odleżeniu chwili wstałem i zacząłem się ogarniać do drogi. Nie było ani mamy ani taty. Ogarnąłem się w toalecie i zaraz wstał Jan, który powiedział, że zrobi zaraz śniadanie pamiętając, że mi nie można jajek. No cóż zrobił parówki – później śmiał się, że to nie mięso. Zrobiło mu się głupio i zaczął wyjmować sałatki, ogórki itd. Uspokoiłem go, że wszystko jest ok i przyniosłem swój pasztet sojowy. Jan to budowlaniec, któremu zaproponowałem pomoc w pracy w zamian za nocleg. Machnął ręką i powiedział, że ma sprawy. Dał mi na odjazd gruszki i ogórki w zalewie. Przyjąłem i skitrałem nawet nie myśląc jak się przydadzą jeszcze na koniec dnia. Wyjeżdżając z miasta ktoś nagle zaczął się drzeć wniebogłosy. To był ktoś jadący na rowerze. Myślałem, że to jaki kolejny głupi jarający się moim zestawem pojazdów. To była tylko mama, która chciała mnie wyściskać na odchodne i upewnić się czy nie jestem głodny. Okazało się, że od samego rana była w cerkwi. Z pochodzenia cała rodzina to Lemkowie, a w ich języku Rusini – jeśli dobrze to wszystko sprawdziłem. Miło się pożegnaliśmy a ja ruszyłem dalej w Słowację.
Razem z przełęczami dnia poprzedniego zrobiłem około 80km na rowerze + crossfit z którego kolejnego dnia już mogłem sie pocieszyć. Raptem jeden dzień, a tyle przygód…