
Super wegański kotlet – jak zrobić, usmaż go!
6 października, 2020
Moja pierwsza prelekcja (2014)
6 października, 2020Tak mnie naszło na wspomnienia. Te studenckie (łyse) czasy..
Poniżej tekst wyrwany z ebooka. Jedna z moich opowieści, o tym i owym..
W liceum i na początku studiów była moda na chodzenie na siłownię. Klasyczny poniedziałek w fitness klubie to ostre ćwiczenie „klaty i bica”. Kolejna zasada to robienie masy albo rzeźby. Ja zawsze najpierw robiłem masę… Podnosiłem ciężary, zajadałem się kurczakiem, sałatą i twardymi amerykańskimi odżywkami. Robiłem i robiłem, aż waga wskazała 92,5 kg. Po miesiącach ciężkiej diety i rzeźbienia, po raz pierwszy pojechałem do Ameryki poznawać świat i pracować. Work & Travel USA, czyli praca w supermarkecie. To było to! Pracowałem w dziale warzywnym w sieci sklepów Food Lion.

Lubiłem tam chodzić chyba głównie dlatego, że zmianę zaczynałem o 6:00. To wczesne wstawanie nadal jest dla mnie ważne. Gdy wstaję później niż 7:00 to dzień jest stracony, nieefektywny – do… niczego krótko mówiąc.
Wracając do tego, co ważne i co stało się na amerykańskiej ziemi to w skrócie: przegrałem ze sobą po raz pierwszy. Wtedy postanowiłem, że będzie to ostatni raz. Otóż chciałem zostać Lifeguardem czyli ratownikiem na plaży w Ocean City w stanie Maryland. Chodzić dumnie po plaży z Pamelką (bojka) to by było coś fajnego. No i co..? Okazało się, że siłownia to nie wszystko, a zbudowana ciężką pracą masa zaczęła działać przeciwko mnie. Sen o prężeniu „klatki i bica” prysł szybko, bo w ogóle nie pływałem, nie biegałem co dziś jest dla mnie podstawą życia.
Opowiem Wam tę pamiętną historię o mojej pierwszej porażce, ponieważ uważam, że porażki są wyjątkowymi momentami, które kształtują człowieka i budują charakter. Wszystko zaczęło się od niewinnego, porannego spaceru po plaży. Miałem akurat wolny dzień od pracy. Patrzę, a tu nagle rekrutacja na przyszły rok do ekipy ratowników. Pomyślałem: „spróbuję”. Kapitan załogi ratowniczej na welcome opowiedział o sobie i swojej służbie, a także o całej ekipie, która była na miejscu. Byłem pod wielkim wrażeniem tego co robią Ci ratownicy, jak się przygotowują do pracy, w jaki sposób ją traktują i jak bardzo się jej poświęcają. To naprawdę był wielki prestiż wykonywać ten zawód. Wtedy po raz pierwszy zauważyłem, że w Stanach Zjednoczonych niezwykle szanuje się ludzi za ich pracę. W Polsce ratownicy nie cieszą się aż takim uznaniem. Wtedy właściwie zapragnąłem wygrać tę rekrutację i pracować razem z tymi kozakami. Usłyszałem co mnie czeka w teście sprawdzającym i od razu wiedziałem, że może być cienko. Co więcej, większość z zebranych tam osób wyglądała jak ze Słonecznego Patrolu. Oprócz mnie cała zgraja: 20 osób biorących udział w teście sprawnościowym, m.in. dwoje obcokrajowców – ja i jedna dziewczyna z za naszej wschodniej granicy z Ukrainy, a także jeden starszy amerykanin w wieku ponad 50lat, który postanowił odmienić swoje życie. Byłem numer siedem: Seven, lucky numer – pomyślałem. Nie wiedziałem o wielu rzeczach przystępując do tego testu m.in. umknęło mi, że ludzie przygotowują się do niego miesiącami, albo podchodzą do niego wielokrotnie. Ja przyszedłem jak przysłowiowy polski Czesiek z ulicy, który w ostatnich latach skupiał się jedynie na tępym rzucaniu żelazem. Pierwszą konkurencją był bieg po plaży. Nie pamiętam jaki dystans trzeba było pokonać, ale limit czasu wynosił 60s. Już na pierwszych metrach przekonałem się co to znaczy struś pędziwiatr. Ja zapadałem się w piasku podczas gdy niektórzy niczym sarenki, niemalże frunęli po plaży. Męczący sprint w upale około 38 stopni lekko mnie zniechęcił. Mimo wszystko – sprint zaliczony. Później dłuższy bieg po plaży i ogromny dystans do przepłynięcia. Na studiach miałem wprawdzie semestrową przygodę z basenem, ale i tak większość czasu spędzałem na pływaniu żabką po prezesowsku w okularach słonecznych. Biegać nie cierpiałem i to była prawdziwa męczarnia. Zastanawiałem się po tym biegu czy w ogóle wchodzić do wody bo czułem, że opadłem z sił. Dostałem swojego opiekuna do wody, który od razu wszedł po pas i machał w moją stronę. Czułem się zobowiązany do przepłynięcia chociażby części trasy. Przeprawiłem się przez największe fale i miałem już rezygnować. Coś jednak mi nie pozwalało. Stawiałem sobie kolejne cele, poddając się jeszcze kilka razy, aż w końcu dotrwałem do końca i wycieńczony wyszedłem z wody. Ratownicy coś do mnie krzyczeli i stali z kamerą. Biegnij, biegnij, dasz radę, pokaż na co cię stać – wołali. Zupełnie jak w filmie amerykańskim albo Piotra Blandforda „Jesteś Zwycięzcą”. Widziałem jednak Pedziwiatrów daleko przede mną. Machnąłem więc ręką i powiedziałem I quit, kończę.
„Sukces jest zdolnością do przejścia od jednej porażki do drugiej bez utraty entuzjazmu.”Winston Churchill
Później się okazało, że z wody wyszły łącznie 3 osoby – dwóch innych chłopaków i ja. Gdybym wiedział o tym wcześniej może bym tak łatwo nie zrezygnował, ale wtedy wydawało mi się, że brakuje mi sił do dalszej walki. Dziś wiem, że siła się kończy dopiero wtedy gdy się mdleje i długo, długo później. Dodatkowo fale tego dnia były dziwnie wysokie, a sól oceaniczna piekła mnie w oczy. Dziś zmęczenie i nieporadność ma dla mnie całkiem inny wymiar.
Sepuku – ostatnie samobójstwo
Przez kolejne dni zastanawiałem się dlaczego nie wyszło? Czemu brakowało mi woli walki? Nie potrafiłem sobie wyjaśnić, dlaczego się poddałem, choć byłem tak blisko american dreamu. To był właśnie ten moment w którym pomyślałem, że to ostatni raz kiedy odpuszczam sobie cokolwiek tako oooo (mówiąc gwaro białostocko). Mogłem przecież dowiedzieć się na mecie, że jako jeden z niewielu dobiegłem i skończyłem – być wykończonym, ale zadowolonym i chodzić z pamelką po plaży w Ocean City. Tymczasem poddałem się, bo już nie mogłem i pozostało jedynie rozczarowanie. Każdy musi się natknąć na taki moment, aby wiele rzeczy nabrało zupełnie innej wartości. Z perspektywy czasu, bardzo się cieszę, że spotkało mnie to dość wcześnie w życiu. Dzięki temu nabrałem dystansu i chęci dążenia do celu małymi kroczkami. Wiele rzeczy chcemy mieć zupełnie za darmo, szybko i bez wysiłku np. wygrać w totolotku i już nigdy nie pracować. Niestety, tak samo w sporcie jak i w życiu na wszystko trzeba zapracować i odłożyć gratyfikację w czasie. Chyba, że ma się sposób na Arcybiadesa.