
Triathlon na długim dystansie UltraMan cz.2
7 października, 2020
Pierwsze ultra po górach bez przygotowania
7 października, 2020„Inni ludzie nie muszą wiele po mnie oczekwiać.. ,ale ja mam wysokie oczekiwania co do siebie”
Po tych 274km jazdy byłem wypruty głównie psychicznie. Wszystko ciągnęło się i ciągnęło. Na mecie mówili, że 3ci dzień to już tylko formalność. Pewnie, że formalność – w końcu to tylko dwa maratony. Gdyby to były dwa maratony po płaskim to byłby luzik. Nie spodziewałem się jednak, że będzie tyle górek, pagórków i podbiegów. Myślałem, że skoro formalność to będzie prościutko i przebiegnę sobie to leciutko poniżej 8h, bo ileż można biec dwa maratony? Prawda była taka, że przez większość czasu wydawało mi się, że biegnę pod górkę. Cieszyłem się na zmianę dyscypliny, bo roweru miałem dość na masę. Może nie na maxa, ale ileż można jeździć na tym rowerze? 420km to było w tym momencie tak już prawie. Nawet cieszyłem się na tą przebieżkę, bo biegać lubię najbardziej.

Ciekaw byłem na ile będę silny, bo przez kilka niedziel zrobiłem sobie długie 50km wybiegania. Było to tak, że zacząłem od 24 kilometrowych wybiegań, później doszedłem do 30tek, a póżniej do 30tu paru. Następnym krokiem było bieganie dwóch półmaratonów i stopniowo zrobiło się z tego 2×25. Czasem były 40chy, 40 kilka i parę razy 50tki. Dobre to było. Z każdą 50tko żałowałem, że nie mam opracowanej długiej trasy, bo to co biegałem to były okrążenia po 10 lub 12km. Plus pętelek jest jednak taki, że w krzakach można schować sobie elegancko napój i za każdym razem drinić. Jak nie w krzakach to napitek można wsadzić też do auta. Co by nie mówić dobrze się czułem za każdym razem kończąc niedzielę z 50tką na karku.

Po rowerze dnia drugiego chodziłem okrakiem. A po trzecim dniu po schodach wchodziłem na czworaka. To było cudowne uczucie. Śmiałem się z tego jak głupek. Jeszcze bardziej śmiała się z tego trójka turystów z Ameryki Płd. którzy mieszkali w tym samym pensjonacie co my. Tym bardziej, że kopcili jakieś wysuszone liście. Jak tylko szedłem to jeden wołał wszystkich i patrzyli jak czołgam się lub wchodzę na raty po schodach. Na pewno musiało to być komiczne, ale im bardziej oni się cieszyli tym bardziej i mi było do śmiechu. Częstowali mnie nawet tymi lekarstwami, ale podziękowałem bo nie nadaję się do takich rzeczy. Proponowałem im w zamian melisę, ale też jakoś nie chcieli.
Mimo, że relację z biegu piszę po prawie 4 miesiące to pamiętam każdy krok postawiony na tamtejszej ziemi. Nigdy nie biegłem oficjalnego ultra biegu. Co ja właściwie w życiu nabiegałem? 3 maratony i tyle. Z Piotrem Kuryło 54km po raz pierwszy i później kilka tych 50tek. Dlaczego pamiętam kroki? Bo stopy po rowerze bolały. Wiesz, że stopy mogą nawet boleć po pływaniu? Jeśli nie to już wiesz. Po pływaniu zresztą pamiętam niemoc w mięśniach piszczelowych i achillesie. Skąd? Ano pewno stąd, że stopy muszą być cały czas wyciągnięte na wznak. Dlatego jak się dopływa do brzegu to nogi uginają się, ale w stawie skokowym. Co tu więcej pisać. 3h machania nogami w nienaturalnej i nie do końca wytrenowanej pozycji swoje robi. Wytrenuje się na następne starty.

Na bieg miałem moje pierwsze pro buty – AlfaWoolfy. Wcześniej wszystko biegałem w tanioszkach za 100 parę złoty. Teraz na pytanie, czy jest różnica miedzy butami z supermarketu i zaawansowanymi technologicznie – odpowiem, że jest, ale biegać można we wszystkim i w niczym. Czytałem kiedyś relację z UltraMana z lat 90tych. Wtedy gwiazdą tych zawodów był pewien Brazylijczyk. Nie znosił Hawajskiego ciepła w butach i zazwyczaj ostatnie 20 kilometrów podczas Mistrzostw Świata UltraMan kończył biegnąc w 37 stopniowym upale boso. Jego wyniki z UltraMan’owych biegów oscylowały w granicach 6h – 6h30min. Zresztą moim idolem jest obecnie inny 50cio letni Brazyliczyk wychowujący samotnie 4ke dzieci w wieku 4-12lat. Jest już prawdziwą legendą tego wyścigu, bo wygrywał go już 7mio kroć. Gość nazywa się Alexandre Ribero i jest podawany na innych zawodach jako wzór sportowca i przede wszystkim człowieka. Ponoć szczery do bólu i zawsze pomocny dla każdego. Innym świetnym zawodnikiem jest wciąż aktywny 52. letni Słoweniec, Miro Kregar. Startuje już od kilkunastu lat i jest zawsze w pierwszej 5ce. Ma kilka tytułów mistrza na tym dystansie, ale charakteryzuje go równa wysoka forma co roku. Rzadko kiedy biega podwójny maraton powyżej 6h30min. Może nie pójść mu ponoć rower jeśli 280km drugiego dnia przejedzie w 9h, ale na biegu wtedy pobiegnie w okolicy 6h15min. Alexandre z kolei zawsze ma dobry drugi dzień na rowerze i gdy biegnie powyżej 6h30min to coś jest nie tak. Fascynujące jest to poznawanie mistrzów i podpatrywanie tego kim są, co robią, jakie mają problemy i jak sobie z tym radzą. Historii na temat biegania na boso podczas UltraMana czy wielu innych przeczytałem wiele. To jest dla mnie mega interesujące. Raz odbył się również podwójny UltraMan. Gość który to zrobił był w pierwszej piątce wyścigu głównego w którym startuje 35 zawodników z tym, że zanim wystartował miał już na karku 3 dni z pierwszego UltraMana. Napisał, że trudniejszy był pierwszy Ultraman bo ścigał się tylko z 3 zawodnikami. Kiedy uczestników było więcej poszło łatwo i szybko.

Zanim przejdę jeszcze do moich odczuć na temat biegu, butów itd. to chciałbym się podzielić wiedzą na temat paru rekordów. Rekord trasy biegowej na Hawajach należy do wciąż startującego obecnie 42letniego Petera Kotlanda z 1997 roku. Przebiegł trasę w 5h33min. Oznacza to, że maraton pokonał w czasie 2h46min z groszami. W nogach miał 420km na rowerze, a w ciele 10km pływania. Parę razy wygrywał również te zawody i cały czas jest w czubie. Najlepszy wynik rowerowy na dystansie 276km wynosi 7h20min. To daje średnią prawie 38km/h, gdzie Hawaje to górki dołki, wiatr i temperatura. Z kolei najlepszy wynik łącznie ze wszystkich 3 dni należy do Niemca Holgera Spiegl’a i pochodzi z 1998 roku. Wynosi 21h41min. Wynik stary jak świat i pokazujący, że stara szkoła gdzie same rowery jeszcze nie jeździły, a buty nie biegały była naprawdę dobra. To właśnie co czyni te zawody nazywane rodzinnym to fakt, że większość zawodników to ma na swoim koncie w tych zawodach już kilka startów. Są odpowiednio przygotowani i to oni otrzymują pierwszeństwo startu. Bywają lata kiedy nowych zawodników jest jak na lekarstwo. Skoro już przy liczbach jesteśmy to ostatnio szukałem różnych rekordów. Rekord w podwójnym Ironmanie (7,6km pływania + 360km rower + 84km bieg) 18h55min z 2002 roku. To daje 9h25min na jednego irona. Jest coś takiego jeszcze jak potrójny iron (11,4km pływania + 540 rower + 126km bieg) w którym rekord należy również do tego samego Pana z Austrii co w podwójnym. Wynik wynosi 31h 47min. To wszystko non stop.

To trochę o prawdziwych mistrzach, a mi nędznikowi z Polszy udało się po raz pierwszy poczuć co to znaczy trzymanie stopy i wygoda w porządnych butach. Kiedyś gdy ktoś mi mówił, że jakieś buty są szybkie to zastanawiałem, czy nie spadł z choinki. Dziś wiem, że jest takie uczucie lekkości w butach. Do dziś gdy trenuję w tych butach to mam wrażenie, że jestem szybki jak wściekły dzik. Jedne kolorowe upodobałem sobie do chodzenia na co dzień, bo najnormalniej w świecie są mega wygodne i fajne. Teraz już wiem, że na pewno zawsze chcę mieć jedne fajne buty startowe, a resztę jak popadnie. No chyba, że mówimy jeszcze o bieganiu po górach i innych udziwnieniach. Takie buty to podstawa, niczym biały dres do ubrania w niedzielę dla prawilnego chłopaka z osiedla specjalizującego się w modzie sportowej. Tymczasem boso w UltraManie na pewno nie będę startował.
No dobra, stopy miałem zmęczone od chyba za małych butów rowerowych (na szerokość). Miałem wrażenie jak deptałem po asfalcie, że wiem jak każda nierówność zabolyyy. Trochę biegałem na boso w ramach treningu na bieżni lekkoatletycznej i to pewnie też dużo dało. Bose bieganie poprawia technikę i wzmocnia mięśnie stopy – lubię to! Mięśnie były już mocno spięte i wyczulone na każdą nierówność. Po pierwszym maratonie zmieniłem trepki na jeszcze większe, bo stopy cały czas rosły. Samochód informował mnie przed zmianą butów, że nie ma ich, że są inne. Pamiętam, że byłem zdenerwowany na zaistniałą sytuację i zdusiłem to w sobie żeby nie tracić energii na głupoty. Znalazły się jednak ostatecznie w ostatniej chwili.

Jak to się jednak w ogóle zaczęło? Normalnie i powoli, nie cisnąłem. Stara dobra zasada mówi zacznij powoli i finisz strong. Tak też do tego podszedłem. Nie leciałem z grupą, bo to by się źle skończyło. Wiedziałem, że prędzej czy później odnajdę się w swoim tempie najlepiej, a Ci którym zachciało się gonić od pierwszych kilometrów będą powoli słabnąć i przechodzić do marszu, a ja będą ich łykał jeden po drugim. Może pamiętasz jeszcze z pierwszego artykułu jak pisałem o rzucaniu koszulek i kozaczeniu? Jak nie to przypomnij sobie. Tempo czołówki było mocne, pierwszy skończył w granicach 7h20min. Biegacz powiedziałby, że lipa 3h40min na maraton. No tak ale w trudnym terenie. Dużo trudniejszym niż na Hawajach. Tu w UK wszystkie rekordy są dużo gorsze mimo, że w zawodach startowali nawet najlepsi.

Biegłem od samego początku w połowie stawki. Nie było żadnych zegarków ani kalkulacji. Jak się będę czuł tak będę biegł. Była pierwsza grupka – czołówka, druga grupa – końcówka i rozciągnięcie. Najpierw zbieg i agrafka, bo na dużej pętli brakłoby paru kilometrów. Na nawrotce można było przybijać sobie piątki. Dziwnie każdy był zadowolony i szczęśliwy. Nie wiem czy to może nie dlatego, że to już ostatni dzień. Każdy raczej pewny siebie. W biegu zdecydował się także wystartować Kolumbijczyk który nie ukończył pływania, ani roweru. Gdy wbiegał na metę po 11h biegu płakał jakby wpadł w jakąś histerię. Było mu bardzo smutno, że nie udało się zaliczyć wszystkiego. Później mówił, że wstydził się przebywać ze wszystkimi, że nie zasługuje na to. Dlatego nie wsiadł na rower po tym, gdy wyciągnęli go po pływaniu ani dnia drugiego. Też bym pewnie chciał uciec z dala od takiego towarzystwa bo czułbym się słaby i gorszy. Panuje na tych zawodach taka zasada, że można którejś z dyscyplin nie ukończyć, a nadal kontynuować zawody. Czyli wyłowią Cię po 5km, nie jesteś już uczestnikiem zawodów oficjalnie, ale możesz wsiadać na rower i jechać. Robisz to tylko i wyłącznie dla siebie. Można też nie zmieścić się w regulaminowym czasie. Jednak znów tracisz możliwość bycia UltraMan’em. Ścigasz się dalej już tylko z samym sobą. Kolumbijczyk otrzymał nagrodę Holta dla najlepszego zawodnika ponieważ organizatorzy stwierdzili, że wykazał się prawdziwym sportowym charakterem jakiego wielu zawodoników mogłoby mu pozazdrościć. Inną strategię obrał z kolei jeden z Ameryknów w zeszłym roku. Po prostu uciekł z eventu w 2013 roku po tym jak na metę drugiego dnia dojechał 15min po regulaminowym czasie. To są dotkliwe porażki i doskonale wiedział o tym Simon – główny organizator. Amerykanina wpisał na listę na rok 2014 jako pierwszego zawodnika i wysłał do niego z maila z tą wiadomością. W 2014 roku przyjechał z całą rodziną i ukończył zawody. Na scenie powiedział, że cieszy się, że ma to tak szybko za sobą. Nie ukończone zawody gryzłyby go całe życie. Cóż kolega Luis z Kolumbii znalazł się znowu na liście startowej. Będzie walczył w 2015 roku znowu.

Bieg dla każdego raczej toczył się swoim tempem. Minął mnie tylko jeden Argentyńczyk na samym początku. Bieg skończył ostatecznie na 5 pozycji i podgonił dzięki temu szmat czasu i przesunął się kilka miejsc do góry. Biegł niesamowicie. Właściwie to płynął pod pod te górki. Wydawało mi się, że nie wkłada w to w ogóle energii. Z poprzednich części możesz go kojarzyć jako Gracjasa. Na terenie pagórkowatym odleciał mi dość szybko. Szkoda, że Hiszpanie i hiszpańsko-języczne nacje nie uczą się języków obcych, choćby angielskiego. Chyba, że to jednak my Polacy powinniśmy się wciąż uczyć co najmniej dwóch języków obcych. Sympatyczny gość tylko można było porozumiewać się z nim tylko przez jego żonę. Chętnie dowiedziałbym ile biega i jak to robi, że po prostu sunie do przodu. Na mecie czekał później do samego końca i przybijał wszystkim piątki. Pełna kultruka.

Półmaraton kończyłem jako szczęśliwa 13tka. Na półmaratonie był komentator. Brzmiał jak zawsze bardzo dobrze. W serduszku robiło się ciepło gdy go słyszałem zresztą już o tym pisałem. Jest on też osobą decyzyjną jeśli chodzi o udzielanie kwalifikacji na zawody. Pewnie dlatego, że jest głosem i znawcą UltraMana od wielu lat na całym świecie. Po zawodach od razu zaprosił mnie na UltraMana do Canady. Ostatnio znowu dostałem od niego maila z zaproszeniem do Canady. Według niego mógłbym trenować w Canadzie w fajnym ultra team’ie. Po półmaratonie zaczynał się podbieg.

Przez około 7km. Biegłem równo. Z tyłu nikt mnie nie doganiał. Trochę niecierpliwiłem się, że nie widzę nikogo z przodu. Stało się! Bach! 30km i widzę na szczycie kolesia. Zdycha przy aucie na parkingu. Nawet się nie obejrzałem chwyciłem tortillę z masłem orzechowym i jadłem ją w biegu na kawałku prostej. Miałem ochotę się zatrzymać na górze, ale dostałem turbo doładowania mijając pierwszego kolesia. Zbieg był całkiem długi bo miał z 7km i miejscami nawet stromy. Starałem się lecieć miękko, leciutko i nie chamować. Czasem nogi zasuwały jak szalone, ale się tym nie przejmowałem. Dobrze szło. Łyknąłem w połowie zbiegu kolejnego pretendenta do tytułu UltraMana. Wtedy stwierdziłem, że chyba 50tki odpłacają albo robię coś nie tak. Na wypłaszczeniach czułem, że coś może będzie nie tak, bo coś zbierało się na kolanami – pompowały się czworogłowe uda. Na prostych niektóre ruchy były hamowane, wychodziły z takim lagiem. Czytałem trochę o tych biegach górskich i przeczuwałem, że pewnie właśnie chodzi o ten zbieg, który należy również trenować, ale tu teren mnie zaskoczył bo przygotowywałem się tylko na płaskim. Nogi nie były ciężkie więc biegłem, ale wyraźnie zaczęły być dla mnie niczym lekko zaciągnięty hamulec ręczny. Moja technika na takie momenty brzmi udawaj, że nic się stało bądź pewny siebie to jakoś się ułoży i pewnie przejdzie. Sprawdza się też w życiu codziennym. Przechodziło na podbiegach na których naprawdę dobrze się czułem. Na zbiegach zbiegałem i starałem się o tym nie myśleć. Na prostych wciąż biegłem i dbałem o to żeby biec z przyjemnością. Przed pierwszym maratonem doszedłem kolejnego biegacza. Byłem już 10ty, a przede mną jeszcze maraton na który w miarę się cieszyłem. Nie byłem wypruty i miałem dużo siły chciałem tylko dobrze rozłożyć zapasy energii żeby nie zrobić sobie kuku.

Najlepiej czułem się jedząc banany i arbuzy. Jadłem na przemian co około 20min. Ta pita na szczycie nie koniecznie dobrze mi weszła. Pomogła niezawodna kola. 2-3 łyki uspokoiły żołądek. Przez te 3 dni nie wypiłem nawet połowy butelki pół litrowej koli. co jak co, ale to dobre lekarstwo żołądkowe. Po pierwszym maratonie zabrałem się za zmianę butów. Położyli mnie elegancko w krzakach i w luźniejszych butach zacząłem drugi maraton. Zaczynał się od stromego podbiegu. Myślałem, że to już czas oszczędzać siły i może lepiej podejść na spokojnie wspomagając się rękami. Na szczęście biegł przede mną Hiszpan w różowej koszulce symbolizującej działalność na rzecz fundacji walczącej z rakiem. Nie opieprzał się i biegł normalnie więc zamiast iść stwierdziłem, że też pobiegnę, bo widać można biec cały czas. Dziś wiem, że jest dobrym biegaczem bo w maju będzie biegł jakiś bieg na 1000km. Po 3tyg. od UltraMan’a startował w biegu górskim na 160km. Maraton biega 2h27min. Gdybym wtedy wiedział to bym się za nim nie zabrał. Najgorzej szły te kilometry do 50go kilometra i później do 55. Z samochodu dostawałem różne informacje. Sami nie wiedzieli który to już kilometr. Stawali co 1km. Strasznie mnie to rozpraszało Przegoniłem ich i kazałem czekać dużo dalej, bo nie mogłem się skoncentrować na biegu, a mocno mnie rozpraszali.

„Koncentracja to umiejętność myślenia zupełnie o niczym, wtedy gdy jest to absolutnie konieczne”
Około 55km byłem już 8my. Minąłem Hiszpana, który szedł wraz z kimś z teamu i podpierał się na kiju. Tego dnia już nie pobiegł. Doczłapał do mety 15min przed odcięciem czasu. Podobnie jak paru innych wpadł na metę płacząc i przybijając każdemu piątkę. Ja zainicjowałem dla ostatnich zawodników meksykańską falę. To była fajna zabawa, którą szybko podłapali zabawowi Hiszpanie. Wybiegli ludzie z pubu i podłączyli do fetowania obcych zmagań.
Ten wyścig naprawdę łamie szczególnie pod sam koniec. Ostatnie 8km jest bardzo trudne i trudne dla psychiki. Jeszcze trzeba trochę pobiec, a już głowa tak bardzo nie chce. To jest najtrudniejsze. Od 55km jakoś szło do mniej więcej 76. Od 69km znowu był jakiś hardcore, ale pomyślałem, że z 8km się przemęczę to szybko zleci mi czas na walce, a później to już tylko zabiegnę na metę, bo widoki będą po drodze ładne. Przed końcem podbiegu widziałem grupkę kolejnych biegaczy. Górkę wciągnąłem nosem. Faktycznie im trudniej tym łatwiej bo nie myśli się o trudach tylko napiera do przodu. W ogóle nie myślałem czy jest lekko czy trudno. Biegłem i tyle. Nie myślałem o niczym. Biegnie tylko umysł, a mięśnie robią robotę.

Doganiałem kolejną grupkę i było naprawdę ok. Na płaskim nagle zacząłem tracić napięcie w kolanie i łapały mnie jakieś bóle i uginała się noga. Dziś wydaje mi się, że brakło trochę magnezu, a owe bóle to były skurcze. Wypiłem kilka łyków kawy tego dnia żeby pozostać skoncentrowanym na biegu, ale organizm to widać odczuł.. Za dalszą pogonią nie było mowy choć byli w zasięgu oka. Mina od razu mi zrzedła, zaczął się spacer. Było jeszcze gorzej, bo ból zaczynał promieniować na całe kolano. Co gorsza pojawił się jakiś team. To symbolizowało fakt, że ktoś wyraźnie się zbliża i mocno depcze mi po piętach. Próbowałem zacząć znowu biec i udawało się ale kolano się uginało. Jednego odpuściłem i spadłem na 9 pozycję.

Zauważyłem, że jeśli równo biegne to jest w miarę ok. Szukałem dobrego rytmu i wtedy wszystko było ok. Gorzej gdy teren się zmieniał, bo przez to trudno było cisnąć do przodu – ginęła koncentracja i noga się uginała. Jakżesz się dłużyło to ostatnie 7km. Normalnie to dystans jak splunąć, a tu trzeba było się koncentrować na każdym kolejnym kroku. Wiadomo było, że dobiegnę/dojdę, ale chciałem żeby to się skończyło z dobrym czasem. Wtedy przybiegła Natalia i poczytała mi trochę miłych komentarzy. Jak inni w Ciebie wierzą to jest jakoś tak lepiej. Dziękuję pomogło na tych ostatnich kilometrach. Dzięki temu odzyskiwałem znowu koncentrację i przypominałem sobie warto pocisnąć do końca. Ostatnie kilometry przebiegłem, ale cały czas wydawało mi się, że za kolejnym rogiem już meta i że już koniec i nie trzeba będzie ruszać dupy przez 3-4dni. Za jednym ze zbiegów Natalia podała mi flagę i mówiła żebym trochę się pocieszył. Fajnie się biegło z przewieszoną flagą na plecach i wbiegało z uniesioną do góry. Całe życie marzyłem żeby dokonać czegoś tak fajnego z czego będę dumny. Bieg z flagą to kolejne marzenie. To takie uczucie jakby robiło się trochę więcej niż tylko dla siebie, lecz dla kraju mimo iż oficjalnie nie jestem reprezentantem. To świetne podsumowanie ciężkiej pracy i dużej ilości wyrzeczeń. To stawienia czoła wszystkiemu co nieprzyjazne i szansa powiedzenia każdemu gamoniowi z osobna:
“ITS BETTER TO LIVE ONE DAY AS A LION THAN THOUSAND AS A LAMB”
“Lepiej przeżyć jeden dzień jako lew niż tysiąc jako owca”
To chyba właśnie świetnie podsumowuje całe te zawody. Każdy może wtedy sobie popłakać i przypomnieć sobie jak wiele wycierpiał jako owca. Wydaje mi się, że nie każdy musi startować w UltraManie czy IronManie. Może wystarczyć bieg na 5 czy 10km. Nie każdy musi doprowadzać swój organizm do ruiny żeby dopiero wtedy zakręciła się łezka w oku i poczuć prawdziwe emocje które łamią od środka. Przechodzą przez ciało takie ciarki od żołądka do gardła, że nie jesteś w stanie nie uronić łezki. Nie chcesz tego zrobić, ale to jest silniejsze i to jest w tym najpiękniejsze bo wyścig Cię zniszczył i złamał. Czujesz, że dopiąłeś swego i dotarłeś tam gdzie chciałeś/aś. Wstydzisz się płakać, ale to jest silniejsze od Ciebie i nagle pękasz bo dociera do Ciebie co tak naprawdę się wydarzyło. Ile razy już miało się ochotę zrezygnować lub brakowało Ci siły. Siła zawsze wraca tylko musimy umieć ją wyzwolić. Dig deep (kopać głęboko) mówią. Im głębiej będziesz kopać tym więcej emocji zawsze dostaniesz. W moim przypadku endorfin z takiego biegu już nie było, ale ja czekałem właśnie tylko i wyłącznie na emocje, które przypomną mi, że jestem kim jestem i że w życiu można wszystko jeśli czegoś się bardzo chce.

Każdy z nas jest inny i każdy potrzebuje innego celu. Dobrze jeśli każdy z nas znajduje kierunek w którym chce się rozwijać i ma misję do spełnienia. Życzę każdemu, aby odnajdywał swój cel, a później drogę, którą do niej dotrze. To niesamowita przygoda i doświadczenie. Najważniejsze to zawsze domykać sprawy i docierać do tego celu. Egzekwowanie swoich postanowień to powinien priorytet. Im mądrzej i spokojniej to się robi tym większe prawdopodobieństwo zwycięstwa. Każdy czasem błądzi i szuka drogi na skróty. Ale droga na skróty to bardzo często tarzanie się w gnoju i tracenie czasu.
Na koniec: „Życzę każdemu, aby spełnianiał swoje marzenia”
„Gdy na Twojej drodze pojawi się wiele przeszkód, nie pozwól byś Ty sam był jedną nich”
Dziękuję wszystkim, którzy ze mną byli duchem, natchnieniem i wsparciem
Dziękuję..