Trening uzupełniający do biegania i triathlonu bez sprzętu
6 października, 2020Triathlon na długim dystansie UltraMan cz.2
7 października, 2020UltraMan czyli poprostu 10km pływania + 421km jazdy na rowerze + 84,3km biegu. Dobrze, że nie wiedziałem, że będzie tak ciężko..
Dzień przed oficjalnym rozpoczęciem zawodów odbywa się sprawdzenie sprzętu. Każdy ma obowiązek zgłosić się do wozu technicznego ze swoim lub swoimi rowerami na sprawdzenie do technika. To nie tylko sprawdzenie roweru, ale doradzanie co może się sprawdzić podczas wyścigu albo o co zadbać dodatkowo. Podszedłem więc z moją maszyną do Garry’ego, spojrzał dziwnie na mnie i na rower. Przechwycił, podniósł i zapytał czy to mój jedyny rower i czy na nim będę jechał? Gdy opowiedziałem, że tak powiedział, że na tym rowerze stracę dużo siły i czasu w porównaniu do innych więc jeśli mam czasówkę lub drugi lepszy set rowerowy to żebym lepiej przyniósł to on wszystko dobrze ustawi. Trochę zrobiło mu się głupio gdy powiedziałem, że to jedyny sprzęt jaki mam. Jedyne co miałem to inne budżetowe jedno koło na tył na zmianę, które kupiłem przed wyjazdem. Tak o moim sprzęcie mówili w sklepie. Jeszcze wieczorem dzień przed wyjazdem dostałem na wypożyczenie jedno koło od przemiłego chłopaka ze sklepu rowerowego. Wiedział, że nie mam przedniego koła i że jak coś się stanie z felgą to race is over. Zadzwonił do mnie koło 21:00 i powiedział, że mogę wpadać w każdej chwili ma dla mnie koło.. W ten sposób miałem zapas na tył i przód. Nie wiedziałem nawet jak mam dziękować to było bardzo ważne dla mnie.
Na zdjęciu poniżej 19letni Meksykanin. Najmłodszy UltraMan w całej historii.
Może i mój rowerek to nic specjalnego, ale myślałem, że jest spoko. Kupiłem go 3 lata temu na Allegro za niecałe 1800zł. Nic przy nim nie robiłem oprócz drobnych mechanik i regularnych smarowideł. Trochę trzeba było powymieniać części i kupić dodatkowe koło za co wyszło też około 1500zł. Wszystko budżetowo. Tak rozmywał się budżet, ale miało być dzięki tym zmianom lepiej. Nowy łańcuch tylnia zębatka i karta sama się grzała.
Park maszyn przed zimnym jeziorem.
Wracając do przeglądu rowerowego później zrozumiałem o co chodziło Garremu jak zobaczyłem wiszące maszyny nad jeziorem. Koła wysoko profilowe, ładne czyściutkie wiszące rowerki. Super kierownice i lemondki. Zrozumiałem co to znaczy inna lemondka na każdy dzień czy inna kierownica. To było takie kosmiczne. Jarałem się tymi profesjonalnymi Teamami specjalizującymi się tylko w ULTRA. Tam każdy miał kogoś kto od A do Z znał się na sprzęcie i rzekłbym, że robiąc rowery zjadł beczkę soli. Wyobraźcie sobie, że w jednym teamie są 4 osoby, które mają po co najmniej 50 Ironmanów, nieskończone starty ultra w pojedynczych dyscyplinach, a o samych maratonach już nie wspomnę bo biegają je co tydzień w czasie poniżej 3h. Imponowali mi na potęgę. Gdy rozmawiałem z nimi byli niesamowicie wyważeni i darzyli każdego wielkim szacunkiem. Każdy na tych zawodach był niesamowicie dobrym i szczerym człowiekiem i widać było, że w życiu ma tylko swoją ścieżkę. Ścieżkę którą mogą podziwiać inni. Jarać się tym co robią i jarać się tym jak wielką mają pasję. Chciałbym rzec, że pewnego dnia będę tacy jak oni, ale nie czy to nie jest wyspa do której nigdy nie dotrę. Żeby żyć na takiej wyspie trzeba żyć w niesamowitej harmonii ze sobą i ze światem. Wierzę, że przyjdzie kiedyś taki przynajmniej jeden rok w moim życiu, że będę tacy jak oni. Prawdziwi sportowcy żyjący z dnia na dzień sportem. Też będę myślał tylko wtedy o tym co dla mnie najlepsze i najważniejsze.
Przed startem wszyscy stroją w kółku i trzymają się za dłonie
UltraMan to naprawdę atmosfera rodziny. Również dla temów. Każdy z każdym się znał i miał z innymi wieź. To czuło się w powietrzu i czuję nawet po zakończonych zawodach więź z wieloma zawodnikami. Nie tylko objawia się to znajomością na fejsie, ale każdy zawodnik czegoś kogoś nauczył. Do każdego czuję naprawdę wielki respect, bo z każdym z kim rozmawiałem w swoim życiu zrobił bardzo wiele. Nikt nie zamykał się ze swoimi zainteresowaniami tylko na triathlon, każdy miał dodatkowo mnóstwo innych hobby. Choćby surfing, skoki ze spadochronu, jeżdżenie motocyklem, hokej, czy narciarstwo zjazdowe. Świetnie się czułem w grupie tak wspaniałych ludzi, bo sam staram się nigdy nie ograniczać do robienia jednej rzeczy w swoim życiu. To było coś co budowało tą więź miedzy wszystkimi zawodnikami. Gdy się patrzyłem na Pro’sów, ale wciąż zwykłych ludzi to wzbudzali swoją postawą niesamowite wrażenie. Wiem, że gdybym spotkał ich nawet na ulicy nie wiedząc czym się zajmują to powiedziałbym, że to jacyś kozacy. Spora cześć UltraMan’ów,których poznałem to też na co dzień ludzie chodzący w garniturach, a później przeistaczający się w zwierze triathlonowe. Z chęcią rozmawiałem z nimi i pytałem o wiele rzeczy. Była ku temu możliwość cały czas, ale zwłaszcza dzień przed zawodami gdzie wszyscy spotkali się na wspólne śniadanie. Całe teamy, zawodnicy i ich rodziny. Nikt nie lekceważył nikogo. Ja przed śniadaniem w Hotelu zjadłem jeszcze 2h wcześniej kontrolnie ukochaną owsiankę bezglutenową. Wiedziałem, że to będzie moja ostatnia przed startem. Owies to dużo błonnika, a błonnik z owsa to prawdziwy szlam. Nie wnikaj, w słowo szlam, ale lepiej nie jedz go przed długimi startami.
Bart z Holandi – prawdziwy pozytywny świr.
Na śniadaniu posłuchałem o startach na całym świecie o tym co było najtrudniejsze, najpiękniejsze w życiu uczestników i ich teamów. Spora ich część to podróżnicy i ludzie szukający przygody i wyzwań. Miłość do innych była duża, ale jednak rywalizacja była już na całego. Widać było jak wiele serca w to wkładają, jakie to jest cholernie ważne. To było magiczne i fantastyczne zarazem. To co może być takim dopełnieniem świadczącym o klasie i chęci sportowej rywalizacji tych teamów to np. fakt, że przy temperaturze 1stopnień Celsjusza żeby psychicznie pokazać konkurencji gdzie jej miejsce pierwszy zawodnik i jego pacer zaraz po starcie zrzucili koszulki. Huknęli nimi o ziemie jak jakimiś szmatami. To było mega imponujące i zaskakujące. Nikt nie wiedział co się dzieje. Każdy był zaskoczony. To był duch prawdziwej ultra rywalizacji. To było niesamowite patrzeć na tych gości. W dodatku jeden był zającem i biegł tą trudną trasą tylko dla kolegi żeby tylko go wspierać. Całe 84,3km żeby kolega miał łatwiej. Żeby miał cały czas co pić i jeść na zawołanie. Takie rzeczy to tylko w książkach do tej pory czytałem. Gdybyście widzieli wtedy ich „mordy” i tą determinację. Od razu wszystkim w czołówce zmiękły pały i chłopaki gwałtownie na pierwszym podbiegu zaczęli budować przewagę. Gdy przyszedł pacer bez koszulki pogratulować mi ukończenia zawodów zapytałem go traktuje taki start – to powiedział, że to dobry trening i niezła zabawa. Cieszył się w niebogłosy jak mówiłem mu wszystkim opadły szczęki na zdjęte koszulki. Tak miało być powiedział. To wszystko było takie prawdziwe i szczere. Dodatkowo na wysokim sportowym poziomie. Żałuję, że nie byłem w stanie jeszcze z czołówką ścigać się na rowerze lub biec, ale przyjdzie na to jeszcze czas. Cieszę się za to, że widziałem to na własne oczy. Powiem to jeszcze raz: to było mega imponujące i kozackie na maksa. Wspomnę jeszcze tylko, że wspomniani obydwaj Panowie klaty mieli białe jak ściany, a nogi i ręce mega brązowe. Często widuje się w necie takie memy pokazujące sportowców na białymi stopami. To było dokładnie to samo. Wracając do gołych klat wygrać biegu im się nie udało, ale zajęli 3miejsc na biegu co wystarczyło, aby overall wygrać tego UltraMana. Później inne teamy też włączyły pacerów i było mocne bieganie. Prawdziwy Iron War.
IronWar na biegu i straszenie w zimno gołą klatą.
Wracając do śniadania to mimo, że zawody odbywają się w małej miejscowości w Wali to była możliwość zamówienia wegańskich dodatków do śniadania. Fasolka z pieczonymi pomidorami, ryż, czy przepyszne wegańskie smażone kiełbaski. Wszystko było idealne. Pakiet na zawody pełen cudów, ale to nie zawody podczas których to co jest wewnątrz siatki od Organizatora ma jakieś znaczenia. Ja nigdy na to nie zwracam uwagi. Startuję tam gdzie chcę wystartować, a czy jest kawałek bułki czy koszulki to nie ważne. Każdy dostał jednak dodatkowo zestaw batonów wegańskich pokrytych czekoladą z karobu. Składały się głównie z nasion i pestek, były świetne!
Odbieranie pakietu i podpisanie cyrografu.
Po śniadaniu oficjalnie rozpoczęcie zawodów. Przedstawienie wszystkich zawodników. Wyczytywanie i wchodzenie na podest. Poczułem się jak prawdziwy sportowiec, który naprawdę czegoś dokonuje. Tym bardziej, że brzmiało to dokładnie to ten sposób:
Number 15. Adam Sulowski representing Poland
Najważniejsze dla mnie było representing Poland. Jedna z rzeczy o której marzyłem od zawsze. Przybiłem piątkę z każdym już stojącym. Było nas wszystkich ogółem 24. Reszta się wycofała z powodów kontuzji lub braku przygotowania. 24 zawodników w tym 14 różnych nacji. Najwięcej Hiszpanów. Reprezentanci z tak odległych krajów jak Argentyna, Meksyk, USA, Izrael, Kolumbia. Z Europy min.: Szwecja, Holandia, Portugalia, Francja i ja z ukochanej Polski. Byłem jedynym reprezentantem z Europu Środkowo Wschodniej. Przedstawienie zawodników było naprawdę mocne. Całe zawody komentował Steve King – komentator legenda. Komentuje wszystkie UltraMan’y na świecie, a także zawody z serii IM. Jest klasą samą w sobie. Wszystko co mówił miało niesamowity sens i prawdziwego ducha. Właściwy człowiek we właściwym miejscu.
Komplet startujących UltraManów
Po śniadaniu wykonałem telefon do Jurka G. powiedziałem o zimnej wodzie i całej super atmosferze. Dostałem nakaz kupienia czepka z neoprenu w związku z zimną wodą. Udało się kupić coś czepko-podobnego tylko, że na kajak. Co ciekawe sprawdziło się nieźle. Dodatkowo okazało się, że gdy Jurek zdobywał Mistrzostwo Świata w Double IronManie w 1990roku w tych samych zawodach startował Simon Smith organizator walijskiego Ultramana. Wszystko wyszło na jaw przez przypadek, gdy kupowałem dodatkowy upominek. Simon zapytał dla kogo to będzie i skojarzył nazwisko. Mały jest ten ultra świat. Jeśli w przyszłym roku uda się uruchomić Simonowi UM w Hiszpanii Jurek powiedział, że pojedzie ze mną na pewno na te zawody. Pozdrowienia w poszły w dwie strony i było dużo uśmiechów.
Simon – organizator zawodów.
Przez cały dzień nie świrowałem z ładowaniem się kaloriami. Dobrze i często jadłem. Min. były szejki, kanapki, batony i przed wieczorem dwa obiady makarony z warzywami. Tak właściwie wygląda mój dzień na co dzień. Dzień przed bałem się startu, że nie ukończę tych zawodów. Zwłaszcza limitu czasu drugiego dnia. Nie wiem jak, ale udało mi się wyłączyć głowę i po prostu zasnąć. Przed zaśnięciem jeszcze omówiłem z Natalią jedzenie po raz n-ty.
Rano pobudka o 4.00. Wstałem wyspany, ale bardzo spocony. Ekipa wyglądała gorzej. Zwłaszcza Natalia, która przygotowywała jedzenie do 1:00 rano. Kaszka jaglana z owocami, karobem była delikatna dla żołądka i sprawdziła się codziennie. Kawy nie piłem bo nie potrzebowałem pobudzacza pierwszego dnia. Raz dwa trzy i musieliśmy siedzieć w samochodzie. Każdy wiedział co ma robić. Nie martwiłem się czy czegoś nie zabraknie. Wieczorem pakowałem jeszcze turbo ubrania pod nadzorem młodego i tłumaczyłem mu co w razie czego będę chciał założyć. Natalia pomagała mi wybrać te ubrania były naprawdę z najwyższej półki i całe szczęście. Kupiłem moje pierwsze spodnie z wkładką żelową. Niesamowita różnica i komfort podczas jazdy na takich długich odcinkach. Moje 4 litery min. dzięki temu zakupowi przetrwały te 420km na rowerze. Cały strój też swoje kosztował, ale to dzięki każdemu z Polak Potrafi udało mi się to kupić. Dziękuję po raz kolejny każdemu kto dorzucił się do zbiórki inaczej nie naprawdę byłoby mi bardzo ciężko. Wiedzcie, że wsparliście naprawdę moje marzenie i bez Was by mnie tam najzupełniej nie było.
Dziękuję.
Wracając do pierwszego dnia wyścigu podjechaliśmy pod Hotel o 5:20 i tam już czekało 50 samochodów, które miały pojechać w jednym kordonie nad jezioro. Wielki kordon samochodów wyglądał jak samochody policyjne przed meczem. Temperatura na zewnątrz była wysoka, bo 14 stopni i lekko kropiło. Starałem się nie denerwować i oparty o szybę nie myśleć o niczym. Nie spałem, ale czuwałem. Jechałem tak naprawdę na skazanie, tak się czułem. Cieszyłem się mocno, ale czułem pulsującą we krwi adrenalinę, która miała trzymać mnie przy życiu przez najbliższe 3 dni. Parking zapełnił się bardzo szybko. Była 6:15 czasu lokalnego. Wszyscy rzucili się co sił na Toi Toi w wiadomym celu. Dla mnie matka natura była łaskawa tego ranka i to siamto poszło jak spłatka. Jednak raz jeszcze poleciałem przed 20min przed startem w piance do odwiedzin niebieskiej jaskini. Kapitan zespołu, czyli Natalia zgłosiła moją gotowość do wzięcia udziału. Przemas zajął się rowerem. Młody z ubraniami czatował w furze. Młody miał płynąć kajakiem obok mnie, bo wydawało nam się, że jako jedyny da radę na kajaku przez 3h, ale Organizator zgłosił zmiany w pływaniu o których później.
Oficjalne rozpoczęcie dnia pierwszego.
Otwarcie znowu mocno zbliżające zawodników. Startujący stoją w kółku i trzymają się za ręce. Zaraz za nimi drugie kółko złożone z teamów trzymających się za ręce. Połączone z przemową to bardzo kruszący moment. Nikt do końca nie jest pewien co może się stać, to naprawdę długi dystans. Można być tylko pewnym że będzie ciężko i trudno. To jednak te momenty na które czeka się życiu. Nie wiesz co się zdarzy, ale jarasz się tym jak dziecko. Musisz jednak się poskramiać i nie wystrzelać z całą buzującą euforią która produkuje całe mnóstwo enzymów w całym ciele.
Poszli pływacy w zimną wode.
Pływanie zacząłem z pierwszego rzędu. Szliśmy we trzech równo. Mieliśmy płynąć po bojkach, a później za kajakiem. W pewnym momencie zacząłem płynąć na kolejne bojki – prawidłowo. Inni popłynęli za kajakiem. Zanim zorientowałem się co się dzieje byli już daleko. Nadogniłem całą bandę, ale byłem na piątej pozycji. Na pływaniu co ciekawe też obowiązuje zakaz draftingu, czyli pływania na nogach. Prawidłowy odstęp to 3m. Woda zimna 12 stopni. Miałem lekką hipotermię przez za dużą piankę i wodę napływającą za kołnierz. Po pierwszym okrążeniu było jeszcze OK i nie zatrzymałem się przy pomoście. Na drugim całkiem nie mogłem zapanować nad pianką. I skupiałem na trzymaniu pozycji i dobrym nawigowaniu. Ciężko było nawigować bo bojki mimo swej ilości były w dość sporych odstępach. Może to przez ten cały amok i jeszcze zmrok, bo 7:00 było wciąż lekko ciemnawo.
Środkowy zawodnik to Bart – popłynął 10km w 2h39min
Przemarzły mi nerki i mięśnie między żebrowe przez co strasznie cierpiałem na rowerze i puściło mnie to dopiero na biegu trzeciego dnia. W czasie pływanie doznawałem różnych odczuć. Chwilami nie mogłem ruszać lewym nadgarstkiem. Inni płynęli w rękawiczkach i ochraniaczach na stopy. Nie znałem nawet tego sprzętu i nie wiedziałem o jego istnieniu. Ciekawe czy osłony na nogi pomagały i jak płynie się w rękawiczkach. Wszystko musiało przejść jednak przez atest Organizatora. Na rękawiczkach zakaz błon i konieczność posiadania rękawiczek w odpowiednim rozmiarze.
Może oglądałeś/aś film Głupi i Głupszy? Kojarzysz scenę jak jadą skuterem i jest bardzo zimno? Jeden nagle sika na drugiego i prowadzący skuter mówi ciepełko. Może to i obrzydliwe, ale sikanie w piankę było zbawieniem. Niestety to zbawienie trwało krótko bo zimna woda wciąż wpływała mi przez kołnierz. Wiedziałem, że muszę być cholernie silny i mocny. Kiedy podpływałem do pomostu nie mogłem utrzymać równowagi, ledwo stałem. Musiałem się opierać o pomost lub mocno trzymać przywieszonych tam opon. Pytali czy wszystko jest w porządku. Mimo, że nie było wporządalu to wiedziałem, że muszę kłamać, że jest OK bo by mnie wyciągnęli. DNF (Did not Finish) bym nie zniósł. Za bardzo biorę porażki do siebie. Nie zniósł bym tego, bo tyle osób we mnie wierzyło i czekało na dobre wieści. Nie spojrzałbym nikomu w twarz kilka miesięcy i pewnie zaszyłbym się w swoim pokoju dołując przez wiele miesięcy. Wiedziałem, że muszę walczyć do końca. Nie przestałbym dopóki by mnie nieprzytomnego wyciągnęli z wody. To było może i ryzykowne, ale za każdy razem gdy rzucałem się w wodę z pomostu czułem, że będzie dobrze. To był mój moment na który czekałem tak długo. Tyle różnych małych urazów i kontuzji miałem przez ten sezon, że wiedziałem że nawet kulawy muszę to ukończyć. Tyle godzin i czasem nocy nie przespanych. Tyle porannych poranków. Tyle wieczorów przebieganych. Tyle południ i całych dni przekręcony na rowerze od rana. Za każdym razem podciągałem i naciągałem piankę przy pomoście. Wiedziałem, że jest za duża już przed wyjazdem, ale uznałem, że jakoś sobie poradzę w tej piance. To moja pierwsza pianka. Kupiłem ją zanim jeszcze stałem się roślinożercą. Łącznie jakieś 8kg za duża jeśli myśleć o wadze i rozmiarach. Nie było już kasy na takie wydatki jak pożyczenie pianki, wszystko mieliśmy wyliczone co do grosza. W projekcie finansowym było 10% narzutu na niewiadome, czyli droższą benzynę, mandaty, czepek neoprenowy, dodatkowe jedzenie itp. Oczywiście wszystko się przydało.
Odstający frędzelek z lewej strony to część czepka neoprenowego.
Wracając do pływania to o pogoni za czołówką już nie było mowy choć czułem, że wciąż mam siłę. Ktoś wpadł na wspaniały pomysł żeby wlewać zawodnikom wodę za pianki. Kto co miał ciepłego to lał. Była to nieraz herbata kawa lub ciepła woda. Natalia podawała mi gorącą imbirową wodę, którą lałem do pianki i piłem zarazem. Dobrze że wzięliśmy ze sobą mały i fajny palnik na kartusze z czajnikiem. Zawsze jest tak, że bierze się czegoś strasznie dużo na wyjazd i tego się używa. To był ten traf, że sprzęt spisał się na medal. Zresztą gotowaliśmy na nim dwa dni wcześniej w tym samym miejscu makaron z warzywami. Wtedy jeszcze nie myślałem, że ta spokojna woda i sielanka zgotują mi takie piekło.
Tutaj z kolei odcinek StrąkMan & Repti gotują w podróży
Był moment, że widziałem mgłę. Pamiętam, że pytałem czy tylko to ja widzę czy Natalia też. Odpowiedzi jej już nie pamiętam, ale brzmiała, że chyba nie ma. Wtedy pytałem czy mam przekrwione oczy od wody. Noi rzeczywiście były. Okularki, które do tej pory mnie nie zawodziły nie przyssały się za dobrze ani razu tego dnia. Zwłaszcza prawe oko. Cały czas zbierała się tam woda. Płynąć musiałem być silny zwłaszcza psychicznie. Ani razu nie pomyślałem o tym że nie dam rady. Myślałem podczas pływania przede wszystkim o Fundacji Tak dla Transpalntacji. A dlaczego? Bo chociaż słabo znałem Waszego Janka (Ś.P. J.S ) to miałem wrażenie, że zawsze jest przy mnie na szóstej bojce z której blisko było już do siódmej i cały powrót po sznurku bojek był już łatwiejszy. Pamiętałem go jako żartownisia z dobrym poczuciem humoru i miałem wrażenie, że się do mnie uśmiecha. Renia to chyba ten zamówiony jeden z Aniołów od Ciebie. Na szczęście okrążeń było sześć więc dzięki temu jakoś to przetrwałem. Chociaż pływam nieźle to były to dla mnie traumatyczne chwile. Wychodząc z wody miałem siną twarz, napuchnięte oczy i gibałem się na boki. Nie widziałem dokąd idę. Złapał mnie z boku Przemek i wprowadził do namiotu. Podobno gadałem jakieś głupoty. Trząsłem się z bólu. Ból pochodził bardziej z wyziębienia niż ze zmęczenia. Kolejne kubki wody z imbirem sprawiały, że się rozgrzewałem. Każdy łyk był tak rozgrzewający, że miałem wrażenie, że czuję jak ciepła woda płynie w moim ciele. Nie mogłem i nie byłem w stanie sam się ubierać ani przebierać. Wmuszali we mnie jedzenie chociaż to była ostatnia rzecz o której marzyłem. Jak zobaczyłem pudding, który mam wypić – zawsze zjadam go ze smakiem to robiło mi się słabo, bo wiedziałem, że musze to wmusić w siebie. Cały czas odkładałem to na kolejny moment choć wiedziałem, że na to też przyjdzie czas. Gdy przyszedł ten czas starałem się wyłączyć kubki smakowe mimo dobrego smaku puddingu i nie czuć zapachu jedzenia. W ten sposób wlałem w siebie i tak dużą cześć jedzenia. Ścisk ciała był ogromny. Miałem dosyć, ale wiedziałem, że będę jechał dalej.
Podjeżdżam
Ubrali mnie w kilka warstw, bo samemu mi to słabo wychodziło i przyszedł czas na rower. Naprawdę dziękuję za te ubrania każdemu darczyńcy raz jeszcze, bez nich byłoby mi ciężko. Wciąż nie czułem się najlepiej. Martwiły mnie nerki i przeziębione mięśnie między żebrowe. Gdy szedłem po rower wciąż szalał błędnik. Nie z racji małego kilometrażu w wodzie, ale ścisku jakiego doznało całe ciało i buzującego ciśnienia wewnątrz. Nie szedłem pewnym krokiem po rower. Bałem się, że na nie złapię koordynacji i za pierwszym wyjazdem zaliczę glebę i nie będę w stanie kontynuować wyścigu. Taszcząc rower przez chwilę znowu wiedziałem, że muszę być silny i starałem się wmówić sobie, że po 5km będzie mi już bardzo ciepło. Ciężko było mi się uśmiechać do siebie, nawet wewnętrznie. Wsiadłem na rower i po prostu zacząłem jechać. Najpierw przez miasto. Trzeba było jechać przy otwartym ruchu i „po złej lewej angielskiej” stronie. Wokół jeziora jakoś się jechało. Nim się zorientowałem na liczniku było 34-36km/h. Nie czułem nawet jak naciskam na pedały. Tętno dziwnie nie szalało było poniżej 140bpm cały czas. Tak nisko, że to nieprawdopodobne. Gdy jechałem wąską drogą wokół jeziora po jakiś 15km nagle dotarło do mnie co się wydarzyło. Zacząłem ryczeć, beczeć i przeżywać raz jeszcze traumatyczne chwile z wody. Byłem z siebie naprawdę dumny, że udało mi się to jakoś skończyć. Takich emocji nie doświadczyłem nigdy, bo zawsze byłem twardy i zimny jak skała. To mnie chyba wyprowadziło z tego całego amoku wodnego, bo poczułem się w końcu w miarę normalnie. Chyba chodziło o wyrzucenie z siebie emocji i puszczenie „zaciśniętych zębów”. Tętno od razu podskoczyło i wtedy zaczął się naprawdę rower. Wreszcie było w miarę normalnie.
Ubrany po szyję grubo zacząłem pierwsze wspinaczki górskie, zjazdy i miejscami proste. Na prostych szedłem ponad 36km/h i czułem się z tym dobrze. Pod góry nie było wybacz. Nie wiedziałem jednak, że mam tyle pary w sobie. Tętno przez resztę dnia nie spadło poniżej 160, bo trudny był teren. Musiałbym naprawdę się obijać żeby spadło, a tu nie było przeproś. W planach miałem jechać 140bpm i czasem 150bpm tak żeby nie wyjechać i to pierwszego dnia. Chciałem się jednak ścigać dla siebie i wszystkich trzymających kciuki. Najgorzej, że nerki nie chciały odpuścić. Już na pierwszych prostych czułem jak ciężko leży mi się na lemondce i jak bardzo ściskają mnie żebra i te cholerne nerki. Tego dnia naprawdę szalały. Co chwila chciało mi się sikać i musiałem z tym walczyć. O szczaniu przez nogawkę nie było mowy bo byłem za grubo ubrany. Zrobiłem mimo wszystko tylko 3 x 15sekundowe postoje.
Clifbary z vegekoszyk.pl
Team był poinstruowany, że mają czekać z bidonami przed samymi szczytami. Nie chciało mi się ani jeść ani pić. Byłem po prostu wypluty. Żarłem głównie Clifbary, które dostałem z dnia na dzień po szybkim telefonie od Vegekoszyka.PL. Dziękuję Darek za szybką przesyłkę, bo pierwszego byłem tylko w stanie jeść głównie te batony. Miło jadło się też tortile bezglutenowe z humusem i pesto, które kupiliśmy w Liverpoolu w zwykłym Tesco. W pesto było trochę jednak za dużo czosnku. Może to jednak i dobrze, bo dobrze mnie odkaziło od wewnątrz i grzało aż do końca dnia co objawiało się przyjemnym tylko dla mnie oddechem. Jak zawsze banany też swoje robiły. Pić mogłem z kolei tylko wodę z miętą i cytryną z delikatną solą. Nic innego mi nie chciało wchodzić. Soki pierwszego dnia poszły w odstawkę. Team krzyczał, że jem za mało i pije za mało. Mówili nawet słowa na literę „K” odnośnie mojego jedzenia. Nie wiedzieli, że toczyłem walkę z kichami i oddychaniem do ostatniego check pointa. Bolały mnie też przez to całe plecy. Spina była przeokropna. Nie potrafiłem tego wyluzować głową co zawsze mi się udaje, gdy coś mnie boli lub dolega. To było za mocne. Teraz mam wrażenie, że ściskałem się mimo wszystko coraz bardziej i nie potrafiłem wyluzować. To była taka eskalacja i samonakręcanie. Nie mogłem jednak nic z tym zrobić. Ciało chciało się bronić.
Bary – jeden z organizatorów i dobra dusza. Mówi o sobie triathlonista na emeryturze.
Trasa była świetna. Każdy team mówił, że najlepsza jaką kiedykolwiek widzieli. Zdaniem też teamu zwycięzcy, którzy byli na dwóch pozostałych ultramanach na świecie, najtrudniejsza z możliwych. Roy członek ekipy zwycięzcy stwierdził, że to tak trudny teren, że nawet podwójny iron jest nawet łatwiejszy tego Ultramana. Zwłaszcza przez małe limity czasowe w których ciężko się wyrobić.. Dodam, że jakość nawierzchni to klasa, a widoki były cudowne, ale z tych cierpień nie mogłem się na nich za bardzo skupiać. To było bardzo trudne coś ponad 150km mimo, że doszedłem do perfekcji w jeżdżeniu takiego dystansu. To była rutyna żeby jeździć 150km jak najczęściej. Dwa razy w tygodniu to podstawa. Normalność i rutyna polegała jednak na jeżdżeniu po płaskim. Ostatniego dnia na wręczeniu nagród powiedziałem, że nigdy nie trenowałem w górach i to było naprawdę dla mnie wyzwanie pokonać te trasę. Wszyscy się śmiali, bo to brzmiało jak dowcip, a nim nie było. W każdy wtorek tydzień w tydzień trenowałem za to na siłowni 4h na rowerku spinningowym naprawdę mocno. Wciąż nie dorobiłem się jeszcze trenażera, ale może w tym roku. Spinning był cholernie nudy i wyczerpujący, ale te treningi na te góry dużo mi dały. Nie żałuję teraz żadnej kałuży potu którą zostawiałem zawsze w te przeklęte wtorki w godzinach 18-22. Wydawało mi się, że wracałem z nich nawet odwodniony mimo, że piłem tam około 4l płynu
Dlaczego ponad 150km? Bo jechałem po 90km/h
Mój team po jednym ze zjazdów o nachyleniu 20% nie zdążył mnie dogonić i wskazać drogi. Z góry leciałem mimo deszczu ponad 100km/h. Szczerze to się bałem, bo tak jak nigdy nie podjeżdżałem na takie szczyty to z taką prędkością nigdy nie jechałem jeszcze na rowerze. Na zakrętach zastanawiałem się czy nie jadę za szybko i przypadkiem nie wylecę jak Małysz z progu przez bandę. Lekkie dotknięcie hamulca powodowało, że czułem dokładnie cały rower. Tak oto mimo, że mój Team zasuwał 160 konnym naprawdę szybkim i dynamicznym Fiatem Scudo doszedł mnie dopiero poza trasą. Samochód z mniejszą mocą w tych górach nie dałby rady. Scudziak bardzo dobrze się spisywał. Duże i świetne auto. Dziękuję tym samym jeszcze raz firmie Fiat za to auto. Dziękuję za zaufanie i chęć pomocy. Wiele osób twierdziło, że nie dam rady, tylko nie Wy. Jestem mocno wdzięczny.
Nasze Scudo Teamowe w górach.
Na trasę wyścigu nie wracało za się miło tym bardziej, że powrót na trasę wiązał się od razu z najgorszym podjazdem z jakim się zmierzyłem kiedykolwiek. Od razu po pomyłce trasy łyknął mnie jeszcze jakiś zawodnik. Podjazd tym razem z nachyleniem 25%. Mój team chwilę został jeszcze na skrzyżowaniu, że złapać innych pędziwiatrów. Wskazali drogę Patricio, który wyhamował w ostatniej chwili i później za każdym razem jak się mijali mówił do nich gracias. Pod koniec dnia dostał już przypinkę i drugie imię, które brzmiało Gracias. To było takie śmieszne, szkoda, że w ogóle nie gadał po angielsku. Wracając do podjazdu, Team śmignął i usłyszałem tylko 3maj się Aduś. Wjeżdżałem z 10min na stojąco i bardzo powoli. Przez myśl przeszło mi wprowadzanie roweru na piechotę, ale znów wiedziałem, że w takich momentach trzeba być silnym i zrobić to jak Bóg przykazał, bo inaczej będzie to się ciągnęło przez wieki. Dla porównania ten podjazd porównałbym z wykrokami na pakerni. Wyobraź sobie, że robisz jedną serię ćwiczenia z 15toma powtórzeniami. Nagle musisz zrobić 800 powtórzeń z jeszcze większym ciężarem i nie możesz się zatrzymać nawet na chwilę. Polecam każdemu taki siłowniany quest z 800 powtórzeniami. Inaczej zostaniesz na siłowni przez większość dnia i będziesz się pierdzielić z jedną maszyną cały dzień. Wjeżdżałem więc i sapałem. Naprawdę chciałem żeby za kolejnym zakrętem okazało się, że to już koniec. Za kolejnymi zakrętami były ciągle jednak wzniesienia. Gdy już dojechałem do płaskiego kawałka nogi mnie paliły przeokrótnie. Spadłem na siodełko i rozkoszowałem się tymi chwilami. Czwórki dosłownie mi płonęły i nie było mocy żeby zrzucić przez chwilę na niższą przerzutkę. Rzeźnio-katorga. Dobre też szybko się skończyło, bo po krótkiej chwili trzeba było znów podjeżdżać. Na szczęście już tylko przez 2min. Taka superseria. Ten moment zapamiętałem jednak najlepiej. Coby nie mówić zjazd pod tym podjeździe był też chyba najpiękniejszy. Wąską drogą świeżym asfaltem z dużą ilością zakrętów. Mam nadzieję że film, który się zmontuje odda dobrze tą trasę i to jak to wszystko wyglądało. Niesamowity teren, niesamowita sceneria. Był jeszcze później kilkukilometrowy podjazd, ale o względnie małym bo już tylko 20% nachyleniu. To gdzieś na około 120km trasy. Też mi nieźle dał popalić. Przed samym szczytem oparłem się o płot/bandę oddzielającą drogę od pobocza. Trzeba przyznać że ta te bandy wyglądają przepięknie w całej Walii. Jest to zrobione jakby z kamieni. Jarałem się tym cały czas.
Tabela po pierwszym dniu.
Później miało być już szybko i z górki, ale tak było tylko przez chwilę. Cały czas te lekkie wzniesienia i fałdy. Agrafka na checkpoint miała być już tylko formalnością. Nogi wciąż miały parę, ale paraliżowały mnie wszelkie inne bóle o których wspominałem od samego początku. Na agrafce mijałem się z innymi chłopakami którzy już byli po nawrotce. Krzyczeli byli, roześmiani albo [vamos] albo [go go]. Ja miałem minę skierowaną w asfalt i modliłem się, gdy widziałem w dalekim zasięgu jakiś samochód, że tam będzie już koniec. Naprawdę odmawiałem zdrowaśki. To był najgorszy rowerowy moment tego dnia. Ciężko było zebrać się w sobie i przełamywać za każdym obrotem korby te bóle. Strasznie wiało i jak zawsze w twarz. Na nawrocie dogonił mnie jeszcze jeden zawodnik. Było ciepło, a ja zakładałem dodatkową kurtkę. Minął mnie i spojrzał mi w oczy. Zatrzymał się i spytał dude good? Co miałem powiedzieć? Odpowiedziałem I’ll be fine, dont worry. Zapytał jeszcze Natalię is he fine? Powiedziała mu: ye he’s fine. Może wyglądałem faktycznie kiepsko. Wiedziałem, że dotrę do mety, ale bałem się już drugiego dnia. Ta woda dała mi mocno popalić. Do mety dotarłem po 3h3min pływania + 6h6min jazdy na 12 miejscu. Na pewno mogło być lepiej i trochę wypaczyło to całe moje samopoczucie fizyczne, ale starałem się cieszyć metą i ludźmi którzy mnie otaczają. Tego dnia na mecie nie płakałem, ale cieszyłem się że to już koniec. Byłem smutny gdy wyprzedzali mnie kolejni kolarze na tych super maszynach, ale naprawdę nie byłem w stanie nic więcej zrobić.
Tak zakończył się dzień pierwszy wyścigu – UltraMan w Walii.