Jak tanio wyjechać do Hiszpanii – porady
8 października, 202010 powodów dla których nie robiłem bikefittingu
8 października, 2020Zawody UCES (Ultra Challenge Espania) w Hiszpańskim Calpe to 3dni emocji. Zawody te odbyły się po raz pierwszy i zorganizowane były przez tego samego Organizatora, który zajmował się UltaraMan’em w Walii. Obecnie zawody w Wali i Hiszpanii odbywają się bez licencji UltraMan. Są to zatem zawody na dystansie ultraman. Imprezy tego typu zaczynają rosnąć jak grzyby po deszczu, gdyż w przyszłym roku oprócz imprezy UCES odbędą się zawody UltraTri w miejscowości Motril. Już od dawna lista startowa jest zamknięta z 40toma nazwiskami. Tego typu imprezy odbywają się już na całym świecie min. w Meksyku, kilka w Stanach Zjednoczonych, Australii, Izraelu (ta impreza być może będzie włączona do Pucharu Świata w Ultra Triathlonie w 2016r) i Kanadzie, która też po wielu latach postanowiła zrezygnować z licencji. Chętnych nie brakuje, a każdy czuje, że jest to osobista prawdziwa przygoda podczas, której można sięgnąć szczytów swoich możliwości. Z rozmów z większością zawodników jakie odbyłem wynikało, że głównym motorem napędowym dzięki któremu stają na starcie jest to, że zobaczyli filmik z tego rodzaju zawodów i coś w nich nagle zapaliło. Tak samo pojawił się IronMan kiedy w relacji amerykańskiej telewizji pokazali Julie Moss. Nie inaczej było z Jurkiem Górskim, ze mną, czy całą resztą innych zawodników którzy zjawili się na starcie. U mnie było to też trochę tak, że miałem bardzo duży szacunek do dystansu ironman, ale czułem, że bardziej kręci mnie podwójny – ma w sobie trochę więcej tego czegoś. Od samego początku myślałem sobie, że zrobić double ironman’a to byłoby dla mnie coś. UltraMan wydawał mi się trudniejszy i cięższy. W międzyczasie okazało się, że jest całkiem inaczej i kompletnie zgłupiałem na punkcie Hawajskich MŚ UltraMan
Zawody w Hiszpani to wysiłek w fenomenalnym otoczeniu natury. Wyjątkowa sceneria towarzyszy zawodnikom przez trzy dni zawodów. W tym roku Organizator zaserwował niestety sporo niedociągnięć technicznych. Po części można mu to wybaczyć, gdyż organizował te zawody na obcym i nowym terenie. Trasa pływacka zamiast jednej dużej pętli miała 10 okrążeń po 1km. Woda bardzo ciepła – temperatura 22,5 stopnia. W ciągu zawodów pogoda niby nie rozpieszczała bo wahała się w granicach 18 stopni. W górach było znacznie chłodniej i mglisto. Drugiego dnia dodatkowym utrudnieniem był także deszcz. Każdego dnia przed startem pływałem w morzu. Taka woda o tej porze roku to prawdziwy rarytas. W Polsce to początek sezonu do morsowania. Pływanie przed zawodami było delikatne i luźne. Nie ma nic cudowniejszego niż takie rozluźniające treningi przed startem. Woda za to jest dość słona, ale dzięki temu można spokojnie dryfować na tafli i porozluźniać mięśnie.
Mimo, że pływam całkiem nieźle zawsze przed pływaniem długodystansowym czuję duży respekt. Pierwsze kilometry są trochę na wariata, a dobrą formę zaczynam czuć po 3-4km. Później już jakoś idzie. Kolejny etap to około 7my kilometr kiedy pojawia się uczucie, że stopy są jak płetwy. To rewelacyjny moment, a zarazem ekscytujący, bo czuje się jak wielką rolę odgrywają nogi w pływaniu. Czuć doskonale jak woda wije się wzdłuż ciała. Zawsze staram się zapamiętać jak najdłużej takie momenty bo wtedy czuję, że naprawdę płynę. Na treningach zawsze się śmieję, że to czas ekstazy wodnej. Jeśli wiosłuje się mocno to czasem pojawia się zmęczenia w nadgarstakach – od zginania w wodzie – tu przyszło dopiero na 9km. Wtedy człowiek zdaje sobie sprawę, ze szczegółów techniki pływania. Zachęcam zatem wszystkich do spróbowania zrobienia czasem długiego treningu pływackiego na dłuższym dystansie, gdyż da to Wam takie fantastyczne odczucia odnośnie waszego pływania.
Z wody wyszedłem pierwszy z czasem 3h8min. W buzi miałem dziwne uczucie przyklejonej soli do języka w miejscach kupek smakowych odpowiedzialnych za słone odczucie. Na wodzie było kilka zawirowań z odpływającymi bojkami, ale dystans i tak się podobno zgadzał – ja nie używam gps. Dużą pomocą był dla mnie Jurek Górski, który do wody wchodził w ubraniu i dokarmiał mnie na 3,6 i 9km. Podpowiedział mi jak nawigować żeby nie pływać jak żaglówka. Zwłaszcza, że w dalszych częściach morza była dość dużą fala i słabo było widać kolejne bojki. Płynąłem więc na żurawia na skarpie i to ułatwiało mi szybsze przemierzenie tego dystansu
Wyjście z wody po drabince, dwa kroki na ziemi i jeśli człowiek się nie zatacza to jest dobrze. Czasem szaleje błędnik, ale w tym wypadku było ok. Najszybsza strefa zmian T1 na Ultramanie to 34sek. Należy do świetnego Jana Svedsena z Norwegi. Jan jest jedną z żyjących legend UltraMana i wielu dyrektorów tego typu zawodów bardzo często opowiada o jego poświęceniu i filozofii życia. Dotyczy ona balansu w życiu, czyli tego co dla nas triathlonistów jest najtrudniejszą sprawą.
Trasa rowerowa pierwszego dnia to 132km z przewyższeniami prawie 2000m. Z plaży wyjeżdża się wąską uliczką i przez pierwsze kilometry wjeżdża serpentynami do góry. Ja popełniłem podstawowy błąd do którego muszę się przyznać. Od kiedy odkryłem w sobie pasję rowerową ważne stało się dla mnie jeżdżenie same w sobie: raz szybciej, raz wolniej, szybkie czasówe pętle, raz w nocy, kiedy indziej wcześnie nad ranem. W ogóle przestałem interesować się sprzętem i zastanawiać się co do kiedy i po co. Ważne dla mnie stało się jeżdżenie dużej ilości kilometrów z różnymi prostymi zadaniami i pamiętam artykuł Grzegorza Zgliczyńskiego na temat objętości. To dodatkowo mnie zapaliło do tego żeby nie wsiadać często do samochodu i ze spotkań oddalonych od domu w granicach 200km wracać rowerem.
Tak zaczęły się moje starty w nocnych zawodach na 300km, czy szukanie równie wykręconych ludzi. Tak trafiłem później na mojego przyjaciela Remka z którym w piątki i w soboty jeździliśmy po 100-150km zimą o 22:00 przy -5 a czasem nawet -10stopni Celsjusza. To gość, który przejechał Race Across America – prawie 5tys. km non stop. Na początku marzłem do tego stopnia, że po przyjeździe do domu z treningu nie byłem w stanie zasnąć z powodu bólów stóp od zimna. Z czasem nauczyłem się trochę lepiej ubierać i było raz po raz fajniej. A wyobraźcie sobie, że nie cierpiałem roweru, gdy zaczynałem triathlon w 2011 roku. Wydawał mi się zupełnie nudny i robiłem go trochę na siłę. Teraz marzy mi się podróż dookoła świata na rowerze. Jest to niezwykły sposób podróżowania, który odkryłem w tym roku. Daje szansę dotknąć każdego kawałka podłoża w miejscu w którym się przebywa. Ma się bliski kontakt z masą nowych ludzi i doświadcza się dużo więcej. W ten sposób rower jest przygodą jest kolarstwem samym w sobie. Cały czas coś nowego, cały czas coś się zmienia.
W tym roku w ramach przygotowań do Double IronMan’a wsiadłem na rower i ruszyłem z Warszawy nad Solinę. Jak już byłem nad Soliną to pojechałem dalej przez Słowację i Węgry żeby zrobić dużą pół pętlę w Rumuni jadąc przez tamtejsze dzikie góry. Myślałem, że Rumunia nigdy się nie skończy aż w końcu dojechałem do Serbii. Przeciąłem Serbię, następnie Chorwację i dojechałem na 7 dni przed zawodami do Słowenii. Przez miesiąc zrobiłem 2800km rowerem. Tam gdzie się dało to biegałem, a tam gdzie była woda to pływałem. Świetnie uczucie jakby człowiek „płynął” tym triathlonem i bawił się wysiłkiem. Chociaż nieraz było ciężko, a spanie w namiocie w burzy trochę mokre to wspomnienia zostają super. Bałem się tej wyprawy, ale robiąc kolejne kroki po prostu jechałem i stawałem się mocniejszy.
Historii mam całą masę. Raz, gdy jechałem cały dzień w deszczu postanowiłem, że tym razem prześpię się w wynajętym pokoju. Wszedłem do domku w Rumuni żeby wynająć pokój nawet nie zauważając czerwonych lampek w szybach. W środku dziewczyny parsknęły mi w twarz, gdy zobaczyły mnie objuczonego w sprzęcie rowerowym pytającego o możliwość noclegu.
Gdy dojechałem do miejsca zawodów w Słowenii, gdzie miałem nocować przez najbliższe parę dni to padłem na dwa dni na łóżko i prawie z niego nie wstawałem. Wstawałem tylko żeby zjeść. Leżąc na łóżku zastanawiałem się co ja głupiego zrobiłem i, że nie dam rady wystartować w zawodach, które były moim głównym celem na ten sezon.
Tak jak na Pucharze Świata w Ultra Triathlonie w Słowenii na rower siadłem jak zakodowany i leciałem o niczym nie myśląc i mieszając w czołówce zawodów jako nieznany nikomu zawodnik, tak w Hiszpanii wjeżdżając pod góry na przełożeniu 21 nie byłem w stanie odlecieć niczym skoczek narciarski spóźniający skok. Później Jurek złapał się za głowę, bo myślał, że mam pod kontrolą sprawy techniczne. Nie dało się kręcić z odpowiednią kadencją i zamiast wjeżdżać pod góry to nabijałem sobie uda ciężko podjeżdżając. Na drugi dzień przed startem Jurek kazał mi obejrzeć wszystkie rowery i zobaczyć jak inni się do tego przygotowali. Pierwszy zawodnik z pierwszego dnia – 52 letni „żyła” miał zębatkę 32. Ostatecznie wygrał też te zawody. Miałem ochotę trzepnąć się w łeb – mówiąc po chłopsku. Na szczęście organizator zapewniał wóz techniczny z profesjonalnym mechanikiem, który jedyne co był w stanie zrobić przed startem drugiego dnia to pozmieniać na moich kołach zapasowych zębatki. Trafiła się 25tka, ale i tak to było trochę za mało.
Drugi dzień to dwie pętle po 150km i 4tys. metrów podjazdów. W ten oto sposób Jurek zmuszony był nauczyć mnie robić S-ki. Biegł mi przed moim rowerem i pokazywał jak zataczać pętle, aby oszczędzać siły. Ja się głupio śmiałem, że tańczę tak po jezdni od tego wina w bidonach. Było to komiczne i tragiczne jednocześnie, bo jeszcze dwa miesiące temu wjeżdżałem na trudniejsze góry i to ciągnąc za sobą przyczepkę 30kg. Ciężko się w takich chwilach rozkoszować majestatycznymi widokami, ale trzeba odnajdywać zapierającą dech w piersiach pasję do wysiłku. Pasja do wysiłku i pracy to moim zdaniem fakt, dlaczego tak wiele z nas uprawia ten sport. Kolejny cytat Jurka, który sobie zapamiętałem to: „Nie ma miłości bez bólu”. Można w tym znaleźć zawsze ukojenie i ja się często do siebie uśmiecham, gdy czasem coś w życiu nie idzie i mówię – zawsze możesz wyjść pobiegać, to ci się na pewno uda.
Wracając jednak do dnia drugiego należy wspomnieć o wozie technicznym i nawigowaniu. Wóz techniczny to Twoja grupa ludzi, która cały czas Ci towarzyszy i pozwala Ci się wznieść na szczyty Twoich możliwości. Krzyczysz, że chcesz makaron – dostajesz makaron, chcesz gorzkiej czekolady – dostajesz gorzką czekoladę. Prawie jak w restauracji, za to kocha się swój zespół, że są cały czas są z Tobą i robią różne głupie rzeczy choćby taniec Haka znany z rugby po to żeby w pomóc Ci w kryzysie. Wyobraźcie sobie moja dziewczyna Natalia robi mi kaszę jaglaną o 4:00 i przygotowuje resztę jedzenia po to żebym o 7:00 rano wsiadł na rower i jechał przez 13,5h na rowerze. Team musi nawigować i zmagać się z wieloma innymi problemami. Musi też pamiętać, żeby odżywiać sam siebie. To bardzo ciężka praca, którą trzeba doceniać. Rzekłbym, że team jest bardziej wykończony po imprezie niż samo zawodnik.
W przypadku UECS mapy trasy nie były przygotowane idealnie, było dużo błędów. Raz zgubiłem się z ekipą i jechałem z innymi teamem, który bardzo mi pomagał. Niestety jadąc pierwsze okrążenie jeszcze na 3cim miejscu musiałem stanąć na obiad jednego z Hiszpanów, którego strategia przewidywała jedzenie na trasie. On rozłożył się na fotelu przez 15min i jadł makaron. Ja tak bardzo chciałem jechać i gonić. Przyzwyczajony jestem, że nie schodzę już z roweru podczas takiego wysiłku i nie sprawia mi to trudności. Po zjedzeniu jechał dużo wolniej i musiałem się z nim telepać. W przerwie próbowałem się skontaktować z dzięki ich telefonowi z moim team’em i powiedzieć gdzie jestem. Niestety w górach nie było zasięgu. Po jakimś czasie znaleźli się sami. Byłem trochę wkurzony, ale napięcie postanowiłem rozładować na trasie. Akurat był koniec gór więc miałem małe pole do popisu. Padało i było mokro, ale miałem to gdzieś – raz prawie zjechałem na wprost na zakręcie, bo nie mogłem wyhamować i wtedy się opamiętałem.
Przed końcem pętli był fajny odcinek, którym można było jechać szybko. Przed wyjazdem udało mi się pożyczyć koła z niskim stożkiem i to było odpowiednie miejsce dla nich. Fenomenalny świst powietrza z mocno kręcących kół tylko mnie napędzał – od razu zakochałem się w tym dźwięku. Miałem świetny set, ale niestety tylko na double ironmana albo szybką trasę. Starałem się wtedy nie myśleć o swoich błędach czy problemach. Cieszyła mnie mimo wszystko jazda, mimo że nie byłem w stanie wykorzystać w pełni drzemiącego w moich nogach potencjału. Wiedziałem, że trzeba się pocieszyć tym gdzie jestem i tym, że jestem tu teraz. Myślę, że tak długo jak potrafimy się cieszyć mimo wszystko z tego co robimy jest najważniejsze – nawet jak nie idzie lub nie poszło po naszej myśli. Zawsze staram się ludzi zachęcać do odstawienia stwierdzenia – mogłem mocniej. Nie pocieszam też nikogo, że najważniejsze jest uczestnictwo. Ważne to robić co się lubi i ewentualnie wziąć naukę na przyszłość i stać się lepszym sobą niż dąsać się głupio i opowiadać innym, że normalnie to byłoby się mistrzem świata. Zresztą sam Jurek powiedział mi, że wolałby być po drugiej stronie i cierpieć.
Miał szansę pocierpieć 3go dnia na biegu. Jak sam stwierdził złapał wiatr w żagle i poczuł, że wrócił. Pierwszy maraton był prawie cały czas pod górę. To była typowa agrafka – biegnij tam i z powrotem. Ostatnie 6km pierwszego maratonu to podbieg serpentyną. Dużo trudniej się wracało. Zbieganie po podbieganiu okazuje się bardzo trudne. Od 30km biegłem na zmianę z Hiszpanem raz 3ci raz 4ty.
Na samym starcie biegu bardzo słabo się czułem – kręciło mi się w głowie i miałem ochotę cofnąć śniadanie. Na szczęście tlen i ruch zawsze dobrze wpływają na umysł i ciało. Po paru kilometrach wróciłem. Jadłem same banany i arbuzy. Tego dnia arbuzy smakowały najlepiej. Czułem doskonale ich słodycz i dużo wody. Kryzys jak zawsze pokazał się po około 50km. Bieg wtedy robi się trudny. Ciągnęliśmy się z Hiszpanem, raz on prowadził, a raz ja. Tak już dobiegliśmy do mety – razem chociaż jest jeszcze pewna zabawna historia, która pojawiła się na sam koniec.
Z wozu technicznego usłyszałem, że będę 3ci ogółem jeśli utrzymam się równo z Hiszpanem, bo mam nad nim 6min przewagi. Muszę tylko bezpiecznie z nim dobiec. Na 70tym kilometrze do naszego biegu znowu podłączył się Jurek jako pacer. Hiszpan się przeraził, bo myślał, że po to żeby jeszcze przyśpieszyć i że nie wytrzyma tempa. Jurek zdecydował, że dociągnie nas na spokojnie – 1,5km biegu i 3min szybki marsz. Jakby nam ulżyło obydwu. Spokojnie biegliśmy przez jakiś czas, było już naprawdę ciężko. Wszyscy mieliśmy już dosyć. Wnet z 8km przed metą Hiszpan mówi, że on musi biec. Zdjął kurtkę, rzucił ją swojej ekipie i zerwał się w tempie co najmniej 5min/h nie patrząc na to czy górka czy z górki. Jurek obraca się i mówi do mnie w trochę innych słowach: patrz oszukał nas, zerwał umowę! Jurek zaczął go gonić, ale powiedziałem żeby zszedł ja go przypilnuję. Był już całkiem daleko i pierwsza moja myśl w głowie – „jejku” nie dam rady. Druga moja myśl – odpoczął, złapał siłę i zabierze mi podium. Zacząłem myśleć tylko o kolejnych krokach, każdym pojedynczym. Zacząłem jakby się odmulać i zaczęło się nieźle biec. Bóle trochę się rozeszły i dogoniłem go. Złapałem się do niego za plecy. Teamy krzyczały już tylko, który jest teraz kilometr i żeby wytrzymać do końca. Nagle zaczął słabnąć i znowu zacząłem prowadzić. Nie do końca było jasno ile jest do mety i kto to wytrzyma. Po jednym z podbiegów zaczął iść i mówi żebym biegł, bo on już nie ma siły. Przybiłem mu piątkę i kazałem truchtać za mną. Było raptem już tylko 1,5km do mety. Ja się rozbudziłem mimo, że byłem zmęczony. Dobiegliśmy szczęśliwi razem podnosząc taśmę. Na mecie okazało się że były jakieś poprawki w wynikach i że niestety jestem 4ty mimo wszystko. Radość, że to już się skończyło była tak wielka, że w ogóle o tym nie myślałem. Miałem to za sobą i walczyłem do końca.
Jeśli chodzi o mnie to co tu więcej mówić – przeżyłem to po raz drugi, a po raz trzeci triathlonowe ultra. Przeżyłem kilka epickich chwil jak choćby bieg z Jurkiem i całe to jego niesamowite wchodzenie do wody w ubraniu. Uodporniłem się na jeszcze większe zmęczenie i przede wszystkim zebrałem bardzo ważne doświadczenie. Dostałem potwierdzenie, że mogę się spokojnie ubiegać w przyszłym roku o udział w Mistrzostwach Świata UltraMan na Hawajach. Czuję się teraz jak 29-letni mały chłopiec, który zaraz zrobi coś szalonego w swoim życiu. Najprawdopodobniej rzucę wszystko to co do tej pory robiłem. Zamierzam spakować się minimalistycznie w torbę, bo takie życie mi teraz najbardziej odpowiada, wsadzić rower w pudło i polecieć na wiele miesięcy do Tajlandii żeby trenować w warunkach hawajskich i jeść bardzo dużo kolorowych owoców zapijając to wszystko wodą kokosową. Będzie to przygoda życiowa pt. „Rok dla sportu” z finałem UltraMan Hawaii
*W tym roku zamierzam blisko pracować z trenerem. Niech się kręci!