„Nie to jest ważne, by krytykować przeszłość, lecz aby swój własny wysiłek włożyć w lepszą przyszłość” – Stefan Wyszyński
Przed zawodami czułem się wypoczęty. Do czystej świeżości na pewno mi trochę brakowało, ale czułem chęć ścigania i zrobienia tego jak najszybciej. Po raz pierwszy w życiu czułem się pewny siebie i przygotowany. To już nie było liczenie, że jakoś tam będzie tylko miałem świadomość tego, że wykonałem naprawdę ciężką pracę. Przez ostatni miesiąc wykonałem z kolei heroiczny wręcz trening, co nieraz powodowało, że byłem bardzo przemęczony. Wiedziałem, że nikt na pewno nie zrobił tak solidnego szlifa treningowego i nie jechał przez ostatnie 30dni po 6-10h, do tego ciągnąc ciężki wózek i jadąc większość kilometrów po górach.
Po zalogowaniu się w swoim pokoju w którym miałem odpoczywać kilka dni przed przyjazdem ekipy padłem na łóżko i nie podniosłem się z niego prawie przez dwa dni. Chwilę się pocieszyłem z końca podróży i doznałem przypływu dużej dawki energii, ale jak tylko spadł stres i poczułem się bezpiecznie tak nie było ze mną kontaktu. Bałem się, że nie wydobrzeję do zawodów, ale po dwóch dniach doszedłem znowu do siebie. W tym czasie wstawałem tylko żeby się wykąpać i zjeść i załatwić inne drobne sprawy. Ależ byłem ciężki..
Byłem parę razy podczas podróży w potężnym kryzysie. Wiedziałem jednak, że muszę jechać dalej, ale były momenty, że naciskanie na pedały nic nie dawało. Wszystko bardzo bolało, a licznik ledwo pokazywał 18km/h. Nie mogłem wpaść w rytm i zajechać tego dziadowskiej słabości, żeby znów jakoś się odrodzić . Stawałem w caffee barach w Rumunii i piłem kawę. Dzwoniłem do rodziny i pytałem ile kilometrów do jakiej miejscowości, bo nie jestem w stanie już dłużej jechać. Do tego w pewnym momencie wkurzał mnie przetarty blok z którym jechałem 350km. But cały czas wypadał z SPD. Nie było gdzie tego kupić, bo jechałem po wioskach. Był taki moment, że stojąc pod sklepem miałem ochotę zacząć kopać w sakwy i rozwalić je na strzępy. Buty po prostu zdjąć i za przeproszeniem wypierdolić w kosmos, tudzież w pole przy którym stałem. Aż teraz zagryzam zęby jak o tym myślę. Na szczęście zawsze potrafiłem jakoś się opanować.
Czasem kładłem się na trawie i leżałem zgięty w pół czekając aż wrócą siły. Innym razem robiłem miksturę z witaminy C i sody oczyszczonej, ale to też nic nie dawało. Z przewlekłym zmęczeniem ciężko wygrać. Zawsze w takich chwilach pojawiali się ludzie. Przynosili mi wodę, herbatę lub pytali czy coś pomóc. Dusza wołała o pomoc, ciało płakało, a ja godziłem się na wszystko. Parę razy naprawdę doprowadziłem się do stanu wraka, ale to było mi potrzebne.
W Rumunii w jednym z caffee barów, gdzie o 12:00 widząc mój kiepski stan jeden z kosiarzy zaproponował żebym pił z razem napój z jego kubka, że na pewno pomoże. Wiedziałem, że to jakiś solidnie procentowy alkohol urywający dupę. Drink pachniał jak syrop. Wziąłem małego łyka i od razu się uśmiechnąłem. Powiedziałem do całej zgrai chłopaków koszących ręcznymi kosami pole – „syrop” i od razu zaczęli się śmiać. Tam jakoś się zregenerowałem korzystając z ich pozytywnej energii, ale tego dnia nie byłem w stanie zrobić więcej niż 60km. Dużo było takich sytuacji, ale to one dały mi siłę psychiczną i dodatkowe zacięcie. Uodporniły mnie na ogromne zmęczenie, a podwójny iron nie był dla organizmu tak wielkim szokiem. Wiedziałem, że ciągła walka w podróży zaprocentuje.
Taaak.. niestety nieraz nie była to przyjemna podróż, a o zapachu róży i tęczy czasem nawet zapominałem. Narzuciłem sobie duże tempo i dystans, bo nie wiedziałem w co się pakuję, nie wiedziałem jakie zrobić założenia. Nie wiedziałem co to podróż rowerem. Teraz tak sobie myślę, że jak ktoś chce jechać na przyjemną podróż to niech jedzie na leżak i all inclusive. Każda podróż, czy to rowerem, czy to z plecakiem to prawdziwa przygoda i też nieraz walka. Wiedzą to Ci co takie rzeczy robili. Znają też smak satysfakcji z docierania do miejsc gdzie typowy człowiek nie dotrze, poznawania nowych ludzi i wewnętrznej satysfakcji, że dałem radę. Smak stwierdzenia, że dałem radę znają też ludzie startujący w zawodach, gdy dobiegają do mety ciesząc się ze swojego wyniku, a nie zastanawiając się o ile wyprzedzili Józia i Stasia. Dajesz radę, gdy sport który uprawiasz sprawia Ci przyjemność, dajesz radę, gdy cieszysz tym co robisz, dajesz radę, gdy coś kończysz. Żeby też nie było następnym razem wyprawę zaplanuję w ten sposób żeby jednak mniej cierpieć, bo tak też się da.
Dwa dni przed zawodami wchodziłem do ciepłego tym razem jeziora. Technika wydawała się być wciąż w porzadku więc zrobie pływanie na Double Ironman’ie też zwiastowało, że będzie ok. Przepływasz 20 pętli i wychodzisz z wody mając na karku 7,6km kraulowania. Pływania się balem, ale byłem o nie spokojny. Nie pływałem za dużo. Zrobiłem zaledwie kilka treningów podczas podróży. Płynąłem więc luźno i wyszedłem z wody z czasem 2h36min. Spłynąłem raz na krótką przerwę na banana i wodę po 11 okrążeniach żeby przy kolejnym zetknięciu było już z górki i w miarę szybko zakończyć tą zabawę. Bidon ścisnąłem na raz – mocno i solidnie, ale nachlać się jak najwięcej. Złapałem się pomostu przy samym brzegu chapnąłem banana i złapałem bidon. Wcisnąłem pół bidonu zwisając nad wodą. Inni wychodzili na brzeg, ale ja nie jestem inny. Poza tym jako pierwsza ekipa pomyśleliśmy o zajęciu najlepszego miejsca przy platformie tak żebym płynął jak najmniej.
Odzwyczaiłem się od moczenia w wodzie przez co trochę mi się dłużyło. Nie cierpiałem, ale trochę spuchłem. W głowie miałem zakodowane: „po prostu płyń. Pływanie ma tą magiczną moc, że najnormalniej w świecie wodę przecinam i sunę. Nie myślę o niczym. Widok z platformy sędziowskiej: „1 lap to go” był dla mnie jednak cudowny.
Z wody wychodzę z uśmiechem, a z pomocą teamu zdejmuję piankę przed wejściem do przebieralni. Biorę portafixy dedykowane na rower i wskakuję do przebieralni, zrzucam kąpielówki i zakładam ogrodniczki rowerowe. Czuję napuchniętą twarz i zmierzam w stronę strefy rowerowej żeby przyodziać resztę rzeczy. Zdecydowałem się na jazdę na z pulsometrem więc odziałem się w elektrodę założyłem krótki rękaw w postaci podkoszulki i założyłem na to rozpinaną koszulką rowerową. Jak się później okazało wystarczyło żeby jechać pół nocy w temperaturze 7 stopni.
Nagle halo w głowie – nie odlałeś się w piankę przed wyjściem z wody. Podbiegłem szybko do krzaków i podlałem krzaki, ludzie krzyczeli tam masz toi toi – szkoda czasu krzyknąłem. Miałem w nosi ludzi wokół. To jest sport i nie zawsze to wygląda pięknie. Wróciłem po rower i wtykają mi puszkę od blendera, żebym wypił jeszcze pudding z bananów, chia, daktyli i karobu. Napełnia mnie to solidnie. Biorę rower i lecę. Zmiana trwała 8min, ale naciągałem skarpety itd. Wiedziałem, że większość typów poleci w strojach tri i będą mieli krótszą zmianę na bieg, ale to parę sekund. Wiedziałem jednak też, że moja dupa będzie miała wygodniej na 360km. Wiedziałem też, że liczy się forma w jakiej pokonujesz te kilometry, a nie szybkie dobieganie do stref zmian, bo na takim dystansie liczy się tylko to w jakiej jesteś formie. Liczą się wszystkie małe błędy i ich ilość. Małe rzeczy mają wpływ na wynik, a nie szybkość zmiany. Tu liczy się tylko i wyłącznie performance i wszystko co z nim związane, czyli fizjologia, odżywianie, picie, minerały, technika, ubranie itd. Mały błąd może Cię wyeliminować, taki jak: za duże tempo na początku, źle przygotowany izotonik, rozgotowany makaron, świeżość potraw zjedzonych dnia poprzedniego, czy twardość butów. To wszystko najlepiej gra jak ma się doświadczenie.
Co myślisz o przejechaniu 360km?
Hardcore prawda? Powiem Ci, że wcale nie.. W ogóle tego się nie obawiałem i jakoś ta liczba nie robiła na mnie wrażenia. Wiedziałem, że po nitce do kłębka przetoczę się na tym Cervelo, które udostępniło mi Sport Guru. Dwa dni przed startem obawiałem się, że cienko pójdzie mi jazda na rowerze czasowym, bo nigdy na czymś takim nie jeździłem. Wiedziałem, że takich rzeczy się nie robi i to możę być podstawowy błąd, ale na dwóch rozjazdach jakoś się zaprzyjaźniłem z nową pozycją na rowerze i wiedziałem, że będzie dobrze. Kolega Adam, który sam fitował mi rower stwierdził, że się bał jak to wyjdzie, bo na taki dystans nikomu nigdy tego nie robił. A kto robił – śmiech..
Najbardziej na rowerze bolały mnie barki i kaptury. To był efekt tego, że podczas podróży mało pływałem. Barki puściły po 2h. Dopiero koło 260km skapnąłem się, że trzymanie głowy nisko, a nie patrzenie cały czas co się dzieje daje ulgę kapturom. Kuły skurwiele tak delikatnie, ale tak mocno. Już wtedy myślałem, że na biegu całe ciało się trochę bardziej się rozrusza i to kucie puści. Myślałem o biegu jak o zbawieniu, o tym że się dogrzeję i że będę jadł co chwila, a gdy zachce mi się szczać to pójdę w krzaki. Coraz częściej opuszczałem głowę i czułem większą ulgę. Ale lecące godziny również powodowały, że mimo ogromnego skupienia i koncentracji na milisekundy odlatuję. Zostało 10 okrążeń więc około 50km. Myślałem wtedy o trasie na Nowy Dwór Mazowiecki, którą nieraz jeździłem i to też późnym wieczorami. Nie robiło to na mnie wrażenia, a strzał energii z kawy spowodował, że zacząłem odczuwać mniejsze zmęczenie w nogach. Ostatnie okrążenia pojechałem jeszcze mocniej i szybciej, doganiając Niemca Heralda i wkładając mu przed samiutkim zejściem jeszcze jedno okrążenie. Musiał mieć ciężką minę widząc jak otwierają mi strefę zmian a ja biegnę na zmianę butów. Wiedziałem w głębi duszy, że buduję przewagę psychiczną nad nim. Niemniej jednak po zejściu z roweru zakołysałem się na nogach i pytałem ile przewagi ma ten przed mną.
Gdy usłyszałem, że jestem drugi z dużą przewagą nad trzecim i resztą to zaszkliły mi się oczy i przechyliłem kubek z kawą żeby nikt tego nie zauważył. Zagryzłem czekoladę wegańską. Byłem pełen emocji i zadowolenia, że jestem we właściwym miejscu. Tu gdzie zawsze chciałem być. Całe dzieciństwo marzyłem żeby zostać sportowcem. Poczułem, że te dziecięce marzenia mogą się spełnić i mogę czuć się jak prawdziwy sportowiec. Zawsze o tym marzyłem, tak jak marzyłem o tym żeby wbiec z flagą na metę – to ziściło się w zeszłym roku. Ale być w czubie i to na takich zawodach, ścigając się z takimi zawodnikami, to było coś.
Zapytali czy chcę kurtę, bo jest około 7 stopni. Ręce już dawno miałem zdrętwiałe, ale zaczęły mrowić raptem 30min wcześniej. W czasie wyścigu zimno do mnie nie przemawiało, nie miałem ochoty się zatrzymywać ani ubierać. Wkurzało mnie to, że muszę zwalniać żeby wziąć jedzenie. Byłem na wyścigu jak dla mnie „Herosów” i czułem się świetnie. Chciałem dawać z siebie jak najwięcej i nie tracić czasu na głupie przebieranki. Jak już stanąłem to powiedziałem dawaj rękawiczki. Na pytanie kurtka wahając się czy nie będzie mnie to kosztowało za dużo czasu powiedziałem, że biore. Nie trwało to długo, a na ostatnich okrążeniach dało mi mega dużo komfortu.
W czasie jazdy, gdy robiło mi się zimno lub czułem, że mięsnie robią się bardziej napięte to myślałem o ludziach którzy trzymają za mnie kciuki. Myślałem o wielu osobach indywidualnie i to dawało mi siłę. Myślałem o mojej podróży i wszystkich dobrych ludziach których spotykałem. Nieraz kręciła mi łezka w oku i dzięki temu kadencja była równa, a nogi cały czas naciskały.
Nie dowierzałem skąd mam tyle siły w sobie. Nie była to siła mięśni tylko siła pochodząca ze środka i innych ludzi. Myślałem o wielu doświadczeniach jakie zebrałem w życiu. O UltraManie w zeszłym roku, którego przegrałem pod względem sportowym już w wodzie, ale wygrałem dla siebie głową.
To były myśli. Te myśli miały potężną moc. To one kontrolują nasze umysły. To one powodują, że płaczemy, uśmiechamy się i potrafimy cisnąć nawet przez 24h non stop. Podczas podróży odkryłem, że im bardziej poddajesz się życiu i nie walczysz na siłę o to jak chcesz żeby coś wyglądało lepiej, tym łatwiejsze się ono staje. W czasie podróży stałem się jeszcze bardziej religijny. Ja człowiek, który wiarę zawsze miał głęboko gdzieś. Trafiałem między takich ludzi, gdzie przed jedzeniem modlono się dziękowano za posiłek. Później sam zacząłem to praktykować. Na rowerze w czasie podróży modliłem się rano o bezpieczną drogę tego dnia, a wieczorem o to, że byłem cały i zdrowy w namiocie. Na Double IronManie dziękowałem za to, że jestem tu i teraz i mam czelność cały czas dobrze się czuć.
Na rowerze byłem bardzo silny. Zacząłem z tętnem powyżej 160 i czekałem aż to się ureguluje i spadnie. Wiedziałem, że pojadę to jakości z rezerwą. Udało się do końca trzymać tętno 145-153. Pod nogą wciąż było około 1,5 przerzutki do zrzucenia i przyciśnięcia. Pierwszą barierą, która oddzieliła ścigających się był rower około 120km. Tu część zawodników powoli zaczęła słabnąć. Ja nawet wtedy się nie wahałem. Myślałem tylko co zaraz będę jadł i pił i że kilometry lecą jak szalone.
Przez pierwsze 180km wiało dość mocno. Początek był w miarę bezwietrzny. Wtedy spokojnie sobie leciałem 35-38km/h. Gdy zrobiło się wietrznie wszyscy mieliśmy w miarę równe tempo. Gdy nastała noc i przestało tak wiać na dłuższych odcinkach zacząłem jakby przyspieszać, ale to czołówka zwolniła bo nie korzystali już tak wiaterku i niskie profile czy dyski już nie robiły roboty. Najlepsze były miny właśnie tych wszystkich mocnych zawodników gdy zacząłem im wkładać kolejne okrążenia. Mina w stylu: „a co to kurwa ma być?” – bezcenne. W tym samym czasie zrobił się szum w strefie zawodów, kto to jest na tym rowerze? Co to za gość. Wtedy stałem się czarnym koniem tych zawodów. W nocnych jazdach miałem doświadczenie czy startując w brevecie na 300km, który zaczynał się o 18:00. Czułem, że to jest ten moment kiedy to wszystko zaczyna grać i procentować. Cenne doświadczenie z przeszłości.
Rower się skończył, tak jak przewidywał Jurek Górski – zleci nawet nie będziesz wiedział kiedy. W drugiej strefie zmian panował duży chaos. Na wyprawie biegałem w twardych butach, a założenie było, że pobiegnę w podwójny maraton w „startówkach”. Przed pływaniem zmieniłem zdanie i powiedziałem, że mają to być twarde buty jednak. Dostałem jednak te miękkie startówki i nie chciałem tracić czasu aż przyjdą te właściwie. Trwałoby to z 1minutę dłużej. Poleciałem za namiot zdjąłem ogrodniczki rowerowe i wskoczyłem w spodnie biegowe. Za namiotem płynęła rzeka a po drugiej stronie były namioty innych teamów. Było trochę ciemno ,ale znów to miałem gdzieś czy ktoś coś widzi. Trzeba było biec. Pobiegłem w miękkich butach i myślałem, że dadzą radę.
Na pierwsze okrążeniu prowadził mnie skuter żeby pokazać mi okrążenie. Szybko minąłem się z prowadzącym i ku jego zdziwieniu wystawiłem rękę żeby przybić piątkę. Uśmiechnąłem się przy piątce bo dla mnie to nie była rywalizacja na zabicie. Ja cieszyłem się tym gdzie jestem i tym robię. Po kilku okrążeniach wiedziałem, że o pościgu lidera nie ma szans. Biegł luźno mocno pracując rękami. Podpatrzyłem od niego bardzo mocną pracę rąd i biegłem swoje. 2:30 rano a przede mną były 84km. Niebo było czyściuteńkie, widać było dużo gwiazdy. Co jakiś czas zerkałem i patrzyłem czy wciąż świecą. Pierwszy maraton jakoś mi zleciał. Zrobiłem go w okolicach 4h, ale czułem już wtedy, że stopy mam zmęczone. Wiedziałem, że gonią mnie inni. Każdy mój stop dawałby im szansę na odrabianie kilkuset metrów. To było jednak dużo nawet na takim wyścigu. Na 60km zasugerowano mi żeby zmienił te buty bo mocno słabnę. To była dobra decyzja którą trzeba było podjąć szybciej. Łydki miałem zarżnięte, a stopy tak napuchnięte, że trzeba było o kilka centymetrów poluzować sznurówki.
Nie myślałem o żadnym podium, myślałem o tym tylko żeby to dobiec w jakiejkolwiek formie. Siedząc na ławce i zmieniając buty czułem jak mocno ciągną mnie czwórki. Nigdy bym nie pomyślał, że mięsień może tak się skurczyć, że w pozycji zgięcia w kolanie przy 90 stopniach czuje się jak mięsień się rozciąga. Przy wstawaniu dużo bardziej musiałem już operować rękami. Byłem strasznie sztywny, ale gdy stanąłem w tych butach na nogi od razu poczułem, że będzie lepiej, ale jest już za późno. Byłem na 3cim miejscu i walczyłem raczej o przetrwanie. Krok po kroku ruszałem się naprzód. Było lepiej. Moi współtowarzysze wyścigu też nie wyglądali za dobrze. Widziałem jak Austryjak Brandenburger pcha delikatnie kolana do przodu i to udało mi się na równym poziomie do końca. Też cierpiał, ale nie popełnił tak dużego błędu z butami jak ja. Jego kolega Andreas Six zajął 6miejsce, zaraz za mną. Ich wspólny team liczył 15 osób. Na zawody przyjechali kilkoma camperami. Byli świetnie zorganizowani. Moja mama dobrze ich obserwowała żeby podpatrzeć jak najwięcej. Była oddzielna osoba do liczenia okrążeni i pilnowania liczb na wyświetlaczu. Była jedna osoba do mieszania napoi. Ciekawi jesteśmy co mogli mieć w kubkach bo podobno przy każdym okrążeniu dostawali dwa naczynia. Nieźle biegł przez całe zawody lokalny Słoweniec, który ostatecznie zajął 3 miejsce. W biegu dobrze też wyglądał inny Austryjak, który – Herbert, który w ramach treningów przez ostatnie 10 tygodni wystartował w 10ciu IronManach. Ostatecznie skończył na 10 miejscu. Mieliśmy okazję trochę więcej pogadać na badaniach antydopingowych. Rozmawialiśmy o jego rodaku, który nazywa się Strasser. Ostatnio pobił kolejny rekord w Race Around Austria.
W nowych starych butach tempo było lepsze, ale zmęczenie ogromne. Cały czas myślałem o dystansach: 38, 32, 28, 24km jak o długich wybieganiach w domu. Tylko, że one też męczą. Ciężko było przestawić głowę i odrzucić cierpienie. To był bieg, który najciężej w życiu mnie upadlał. Tu muszę zaznaczyć, że nie wyjechałem się na rowerze. Piszę to z pełnym przekonaniem. Wracając do błędu z butami kiedyś trener squasha z którym trenowałem, powiedział mi jedną ważną zasadę jaka panuje na korcie. Na zwycięstwo składa jak najmniejsza liczba błędów. Dawno już zdałem sobie sprawę z tego, że tak naprawdę to dotyczy wszystkiego co robimy. Z błędów trzeba wyciągać wnioski.
Nieraz kłębiło mi się w głowie – 30km to przecież 2h30min treningowego tempa. Tu o takim tempie można było zapomnieć i waliło mi to w głowie, że to jeszczebędzie trwać ponad 3h. To kupa czasu. Liczyłem później okrążenia. Im mniej korzystałem z Teamu tym i ich jedzenia tym szybciej leciały okrążenia. Jeść i pić jednak musiałem. Ostatnie 10, czyli około 15km – już nie myślałem o dystansie i czasie, tylko o tym, że nigdy już sobie tego nie zrobię.
Krok po kroku i dalej nie wybiegałem. Stopy się paliły i tak dociągnąłem do 5ciu ostatnich okrążeń. Tu zaczęła biegać ze mną Natalia. Powoli, ale dociągnęła mnie aż do samej mety. Nawet te 3 ostatnie okrążenia, myślałem że to nigdy się nie skończy. Widziałem, że inni deptają mi po piętach, ale nagle zaczynałem nadrabiać też do 4 Heralada. On też to widział i po zawodach przyszedł pogratulować walki. Było tak cholernie ciężko i w ciągu dnia dodatkowo zrobił się upał. Na asfalcie czułem każdą nierówność, a lekko pofałdowanie terenu traktowałem jak podbieg. Tak blisko, a tak daleko. Nie cieszyłem się za bardzo ostatnim okrążeniem, po prostu wiozłem się już byle dobiec do mety. Myślałem w między czasie nooo: Pain is temporary, glory is forever. Jedyne hasło które wtedy mogłem sobie przypomnieć z memów. W takich momentach, chwile trwają wiecznie, a ból ma inny wymiar.
Jest jednak koniec. Wszyscy widzą, że Natalia niesie już flagą co sygnalizuje ostatnie okrążenie. Przebiegam przez aleję teamów, klepią mnie po plecach, gratulują walki i kiwają głowami. Najgorszy na koniec jeszcze malutki podbieg przy matach pomiarowych i każą biec na metę. To wreszcie się kończy, ale uśmiech jest silniejszy od bólu. Myślałem, że nie zdołam podnieść flagi do góry. Ręce same to robią. Jest koniec, jest meta, ostatnie kroki. Chybocząc się na nogach łapię taśmę i ją całuję. Zawody skończone w czasie 23h53min. Zrobiłem to! Udało się.
Na mój wbieg na metę przychodzi specjalnie zwycięzca Richard Widmer. Gratuluje tego, że udało mi się w ciężkich bólach skończyć. Ma dużą sympatię przez to, że podobnie podchodzimy do startów i trenigów. Nie jesteśmy rywalami, tylko zawodnikami. Długo po zawodach rozmawiamy o całej filozofii treningów. Okazuje się, że on też nie jeździ samochodem w długie trasy. Woli je robić rowerem. O tym jeszcze napiszę bo nie chcę przedłużać tego artykułu. W międzyczasie przychodzą jeszcze inni zawodnicy pogratulować świetnego wyniku jak na pierwszy raz. Jestem tu najmłodszy. Kolejny zawodnik jest 3 lata starszy. Z Widmerem umawiamy się Mistrzostwa Świata za dwa lata i na pewno będzie to pasjonujący performance dwóch zawodników. Tu na razie zakończymy.