„Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj” – Mark Twain
Z takim nastawieniem jak wyżej wyruszyłem w moją pierwszą podróż. Myślę sobie wow – 30dni w podróży.. kogo stać na tak długie wakacje? Jak ja to w ogóle zrobiłem? Cały czas nie mogę w to uwierzyć. 1/12 z całego roku spędzę będąc wolnym i tylko sam ze sobą. Czy faktycznie tylko sam ze sobą? Już dziś wiem, że nie. To niesamowite, że udało mi się oderwać od rzeczywistości i codzienności i być w innym świecie i żyć życiem jakiego do tej pory nie znałem, ale poznaje. Uważam to za swój bardzo duży sukces.
Niestety w życiu codziennym giniemy wraz ze swoimi marzeniami i zamierzeniami. Wydaje mi się, że jest to zgniły owoc ciągłego parcia w kierunku, który nie koniecznie nam pasuje. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że niektórzy za bardzo żyją nawet swoimi pasjami i pracą, która ich wciąga. Do nich zaliczam siebie. Przez to stałem się zatwardziałym i hardym człowieczkiem dla którego chodzenie do kina stało się stratą czasu, a wychodzenie na miasto czy spotykanie się z ludźmi poszło w piździet, bo uważałem to za niepotrzebne. To wszystko dlatego, że robię to co lubię i cholernie mocno tym żyję. Czy to ja jestem zły, czy świat który tego nie akceptuje bo jest inny, a może zgubiłem balans. Na szczęścia to co teraz robię powoli otwiera mi głowę.
Zacznijmy od początku. Wystartowałem 17 lipca z Warszawy. Plan był taki żeby ruszyć 16, ale wszystko obsunęło się z takiego powodu, że do wyprawy w ogóle nie byłem przygotowany. Wszystko kupowałem na ostatnią chwilę. Bardzo dużo nauczyła mnie 4 dniowa wyprawa z moim ziomkiem po Górach Świętokrzyskich z plecakami, którą odbyłem dokładnie miesiąc temu. Wtedy przekonałem się jak dużo niepotrzebnych rzeczy wziąłem ze sobą. Dzięki temu teraz jestem spakowany prawie idealnie 16kg + extrawheel – 7kg. Jedna menaszka palnik i trochę elektroniki.
W sumie to naprawdę wystarcza po dwie sztuki ubrań sportowych w których jedzie się na co dzień – króciaki i koszulka rowerowa + dwuczęściowy strój triathlonowy. Pierwszy chłód poczułem dopiero nad Soliną. Wziąłem jedną koszulkę tylko z krótkim rękawem, ale jak mam być szczery to z tym się zamuliłem. Koszulka jednak powinna być przydatna na granicach, bo tam będę się podawał przekupnym celnikom w Mołdawii, żem jest sportowiec bez pieniędzy. Co więcej jadę w ciepłe kraje, a w Polsce przeżyłem już upały po 35stopni i jazda na golasa tudzież w spodenkach bez majtek daje radę.
Wracając do mojego wylotu to muszę z Tobą podzielić się także informacją, że 16 już miałem wszystko zapakowane na rower i chciałem wyjeżdżać bodajże o 16:00 żeby nie przedłużać wszystkiego. Nie wyjechałem, bo wyszedł mój brak doświadczenia w pakowaniu się na rower i „przyczepkę”. Taki ze mnie świeżak, że jak próbowałem ruszyć spod bloku to była to co najmniej komedia. Jedno to mocowanie a dwa jazda. Żle rozmieszczony ciężar na rowerze miotał mną jak szatan (kojarzysz ten film z youtube?). Przy wyjściu przez bramkę spod bloku pomagali mi dwaj młodzieńcy którzy spoglądali się na siebie i nie chcieli nawet śmiać. Jak odjechałem kawałek dalej to słyszałem, że „daleko nie zajedzie..” Cóż przepakowałem się jeszcze dwa razy co zeszło mi do 20:15 i było znośnie. Z samymi sakwami podjechałem jeszcze na sesje zdjęciową do znajomego. Śmiałem się, że może daleko nie zajadę, ale fotki już mam. Teraz jednak siedząc sobie w Bieszczadach z pięknym widokiem na Solinę wiem, że zajadę jeszcze daleko.
Na dzień dzisiejszy czyli, 21 lipiec pakowanie mam już pewnie w małym palcu, ale do perfekcji jeszcze dojdę. Wiem co chować na dno żeby nie grzebać w sakwach po małą pierdolę i nie pakować za każdym razem wszystkiego od początku. Człowiek w takiej podróży uczy się cały czas. Zwłaszcza rzeczy oczywistych, które nie są tak oczywiste jeśli nie zaczniesz ich robić. Tak jest zdaje się ze wszystkim, a komplikacje powstają gdy zaczyna się coś dziać. Najważniejsze to się nie poddawać. Stare dobre przysłowie mówi: „Jak nie spierdolisz to się nie nauczysz” – taka jest prawda. Podnieść się po spierdolinie lub ją naprawiać to najważniejsza rzecz w życiu. W ten sposób myślę można podzielić ludzi. Na tych którzy coś odpuszczają bo raz nie wyszło i na tych co brną do przodu mimo wszystko. Looserów na moje oko byłoby z 80%. Tych drugich mniej. Może nawet wrzuciłbym większą liczbę do tych pierwszych, ale chcę być optymistą.
Podczas pierwszych machnięć z wózkiem od razu czuć, że to dobry trening. Efektywnie i równo kręci się nogami i czuć ciągły stały opór. Zupełnie jak na trenażerze czy spinningu. W górach dobry hardcore, a mi przypomniały się powolne i ciężkie 25% podjazdy w Wali z zeszłego roku. Cieszę się pisząc to, bo siła i wytrzymałość to coś co mi się przyda na maksa. Przydałyby się tempówki żeby serduszko zabiło w mocniejszym tempie, ale pomyślę nad tym jeszcze w późniejszym terminie. Jeśli chodzi o moje bieganie to muszę się mocniej skoncentrować nad zakładkami – po skończonym rowerze na koniec każdego dnia – zrobiłem to tylko raz. Jednakże na razie jechałem na wariata cały czas kończąc rower o 19-20 i spiesząc się żeby rozbić namiot i ugotować sobie jedzenie.
Pierwszego dnia pocisnąłem 170km żeby dojechać do Pana Gienia z Eko Farmy Świętokrzyskiej i pomógł mi zrobić tuning przyczepki. To dlatego, że znowu jadąc na wajata nie przygotowałem odpowiednio pakunków i mocowań. Parę razy złapałem takie szimi ( takie dygotanie na boki – motocykliści wiedzą co to najlepiej) przy prędkością ponad 30km/h, że myślałem już o kaplicy. Cały czas coś poprawiałem przykręcałem, ale średnia 23,4km/h na tym dystansie to niezły wynik. Wypiłem przy tym 10L wody.
Kimnąłem się na Farmie. Podróżnika przyjęto po bożemu. Pani Marynia gospodyni robiła zupki, szejki, sałatki – wszystko wegańskie. Szejk z jarmużu i bananów. Pan Gienio już od 6:00 chodził wokół roweru i fajnie to wszystko wymyślił. Teraz poginam jak szalony. Jestem niezmiernie mu wdzięczny. Pan Gienio ma swój złom i fajnie mi wszystko pospawał. Do tego dostałem od niego chleb bezglutenowy, który sam robi. Chleb na zakwasie z brązowego ryżu zrobiony z mąki: ryżowej, jaglanej, gryczanej. Do tego słonecznik, sezam, siemie lniane. Bomba!
Stamtąd wyjechałem dopiero o 12:30 i przejechałem raptem 85k zaliczając dobre pływanie w Jeziorze Tarnobrzeskim. W Sandomierzu spotkałem kolarza, który poprowadził mnie objazdem do Tarnobrzega. Zatrzymałem się za jakimś zajazdem w drodze na Rzeszów na 135 kilometrze. Wcześniej zagadałem do pijaczków pod sklepem którzy po prostu pili sobie browarki przy sobocie pod sklepem. Byli tak zajarani moją podróżą, że chcieli żebym został z nimi. Zaczęli mówić, żę taka podróż to też ich marzenie. Ja udałem się jeszcze kontrolnie do zajazdu zapytać czy mogę się zatrzymać obok. Panowie ze sklepu kazali nie pytać, bo to „Państwowe”, ale coś mnie tchnęło żeby zagadać. Powiedziałem żem w podróży i czy można. Pani powiedziała z uśmiechem że jasne. Tak mi się przypomina Pani Profesor od jez. Polskiego, która zawsze w nas tłukła, że szkoła jest niczyja i można ją niszczyć (taka ironia). Mówiła to w taki sposób jakby chciała wydłubać oczy. Poza tym zawsze później można było być pewnym, że na lekcji będzie na najazd. Tu kultura się opłaciła..
Taka nauka z przeszłości się opłaciła, bo wyszła Pani właścicielka, która powiedziała, że jakiś podobno jakiś ładny młodzieniec jest podróży. Miło pogadaliśmy co i jak. Zapraszała mnie na hamburgiery i zapiekanki, ale tłumaczyłem, że mam uczulenie na produkty zwierzęce i nie mogę jeść takich rzeczy. Zrobiłem swój makaron i zjadłem go z groszkiem. Niestety wieczorem i rano trochę padało, psy przy których miałem namiot szczekały dupami przez pół nocy. Mimo wszystko wyspałem się, a rano pięknie pobiegałem w mżawce. Niestety dzień wcześniej padł mi zegarek z GPSe’m i tak skończyło się dokładnie liczenie kilometrażu w podróży. Garmin 305 po 5 ciężkich latach mocnej eksploatacji padł. Mam wrażenie, że dobrze się wysłużył.
Deszcz przestał padać późno, bo znowu ruszyłem o 12:00. Duszność straszna, ale 106km udało się wykręcić i zalogować w ogródku innej Pani, która również była na początku nie bardzo ufna. Trochę pomyślała i mnie wpuściła. Później pękły lody i zaprosiła mnie na herbatę. Jak już piłem herbatę to w ruch poszedł kompot i chciała mi dać ostatecznie ziemniaki z serem. Ziemniaków oczywiście odmówiłem tłumacząc się uczuleniem. Jakoś to zrozumiała. Dała mi jednak ręcznik i powiedziała żebym się odświeżył. Czy było tak tragicznie? Powiedziałem, że z chęcią przemyję twarz i ręce, bo nie chcę się narzucać i niszczyć spokóju niedzielnego domowego ogniska. Jak już drzwi łazienki się zamknęły włączyłem delikatnie wodę i umyłem głowę, plecy i później ręce. Zrobiło mi się tak przyjemnie, że pomyślałem zrobię szybkie hopla i po cichu się wykąpię. Tak też zrobiłem, a z łaźni wyszedłem jak nowo narodzony. Udało się chyba też ściemnić, że wcale się nie kąpałem. Tego dnia jeść nie musiałem, ale kąpieli naprawdę potrzebowałem. Nad Soliną na campingu kąpałem się przez 20min. Żal wody, ale uczucie i euforia co najmniej jak po chwilach uniesenia. Warto jeszcze wspomnieć że podczas kimy tej nocy przeżywałem chwile grozy w namiocie. Burza jak siemasz – namiot i ja przetrwaliśmy.
Pogadałem z właścicielką jeszcze bardzo długo. W życiu przeżyła bardzo dużo i jest bardzo silną kobietą. Ma 6cioro dzieci i zasuwa jak szalona. Nie potrafi siedzieć. Musi coś robić, latać, plewić, gotować, sprawdzać co za oknem się dzieje, ale wpływ na to miał fakt, że wcześnie odeszła jej mama, a ona musiała zostać głową rodziny w młodym wieku. Niezwykle religijna i mówiąca prosto w oczy prawdę dała mi dużo nauk. Pytała, karciła i pouczała. Przyjmowałem wszystko z pewną dozą, ale w większości spraw miała rację. Rano zrobiła mi jeszcze kawę z dwóch łyżeczek. Piło się dobrze i gadało jeszcze lepiej, ale odpływ magnezu poczułem tak bardzo na trasie, że kupiłem sobie tabsy z Mg. Brak Mg odczuwam poprzez takie odcinki jaźni i mrowienie. Dokupiłem w Lesku jeszcze towaru do obiadu. Tym razem kasza gryczana z warzywami. Przed Leskiem kupiłem plastikowe zipy, które ma każdy mechanik druciarz. Można z nimi zrobić w sumie wszystko. W małych jest trochę inaczej i takie rzeczy można kupować nawet na sztuki. Pamiętam jak przeprowadziłem się do Warszawy z małej miejscowości (Ożarów w woj. świętokrzyskim) to poszedłem kiedyś do kiosku zapytać czy mogę kupić listek gumy do żucia. Pan ze sklepu zapytał mnie wtedy czy dobrze się czuję. Zapomniałem już, że coś takiego może funkcjonować.
Dobrze postąpiłem kupując towar do jedzenia w Lesku, bo na campingu o taki towar trochę ciężko. Gotowanie z pięknym widokiem na Solinę to jedna z chwil które zapamiętam na długo. Wysoko z wzniesienia wokół te góry i zachodzące słońce. Przed obiadem zrobiłem jeszcze mocnego fartleka. W ogóle bieganie w górach to naturalny fartlek. Starałem się jednak cisnąć wszystko w tempie i nie opindalać – wyszło zarąbiście. Po przejechaniu około 430km czuję się świeżo. Jestem wypoczęty i gotowy na więcej. Dziś 21 lipca pływam tylko wpław jeziora. Bez bieganie i jeżdżenia – to taki dzień na przeładowanie. Jutro ruszam dalej. W planach trasa przez Cisna, na Słowację, Węgry, Rumunie i Mołdawię. Później znowu Rumunia, dalej Serbia, Bośnia&Hercgowina może jeszcze Czarnogóra. Na koniec w górę mapy do Słoweni przez Chorwację.