Legendarny triathlon Ultraman 515km
7 października, 2020Legendarny Triathlon Ultraman 515km cz.3
7 października, 2020Kiedy myślisz, że już jest tak kiepsko i gorzej być nie może to masz rację. Kiedy myślisz, że jest już tak kiepsko i gorzej już być nie może to spodziewaj się, że może być tylko gorzej. Kiedy myślisz, że jest dobrze i się nie złamiesz to spodziewaj się, że przyjdzie kryzys i wtedy będziesz miał rację. Kiedy wierzysz w siebie od początku i wiesz, że mimo wszystko dasz radę, to zrobisz co do Ciebie należy, a zmęczenie i kryzysy przyjmiesz jako podstawę każdego przedsięwzięcia.
Z dnia pierwszego: Na mecie Barry pytał mnie co się stało. Tłumaczyłem mu , że kichy to i tamto i wydawał się być przez to trochę zdołowany. Później po zawodach powiedział mi, że byłem dla niego takim młodym wilcem, bo z organizatorami innych UltraMan’ów zrobili sobie małe typowanie. Ja byłem jego cichym faworytem, co odczuwałem później na biegu, gdy podjeżdżał do mnie samochodem i podkręcał głośno muzykę. Takie chwile, gdy słyszysz głośno muzykę, widzisz bratnią i bardzo pomocną duszę są mocno podnoszące na duchu. Miał na swoim koncie Maraton Des Sables i był wielkim fanem piosenki otwierającej te zawody, czyli HighWay to Hell więc zgadnij jaką muzykę słyszałem z jego głośników. Dodatkowo mówił, że wyglądam dobrze i na zrelaksowanego. Te słowa bardzo mi pomagały, bo podtrzymywałem swoje zdanie na temat poprawnej techniki mojego biegu.
Dnia pierwszego: Na mecie zastanawiałem się czy to już nie koniec dla mnie. Barry mówił, że tak po prostu jest czasem. To co powinienem zrobić to wziąć bardzo gorącą kąpiel i naładować się dobrym jedzeniem. Na drugi dzień Simon – organizator zawodów powiedział bardzo ważne dla mnie zdanie:
One night to recover is always just what you need. To czego każdy z nas zawsze potrzebuje to jedna krótka noc na regenerację.
Wsiadając po 10km pływania i tych 150km na rowerze do samochodu czułem, że może być ciężko kolejnego dnia, chociaż mięśnie były wciąż w dobrej kondycji. Nie czułem bólu w mięśniach i wielkiego zmęczenia, które mogłoby sygnalizować, że mięśnie są urżnięte na zabój. Do samochodu się wtoczyłem i od razu położyłem w drugim rzędzie. Czułem, że organizm raczej walczy z tym co go zaskoczyło, czyli z zimnem i mocnym wyziębieniem i szalejącym przy tym mocno błędnik i nerkami, które sygnalizowały co i rusz, że muszę do tualety. Wiedziałem wtedy, że muszę odleżeć w cieple jak najwięcej i dać sobie trochę luzu. Dobrze, że nie musiałem się martwić o wkładanie roweru, czy zbieranie poszczególnych części ubioru. Zjadłem na mecie tylko same owoce, bo znów myślenie o jedzeniu napełniało mnie wszelaką niechęcią. Owoce oczywiście były zmiksowane w małą papę. Udało się nam ogarnąć specjalny transformator do samochodu dzięki czemu mieliśmy wtyczkę na prąd w aucie. Tak ekipa ładowała aparaty, przygotowywała jedzenie, picie itd. W sumie filmów wyszło 250GB i około 30h materiału. Ciekawe co uda się z tego skleić. Dodatkowo w aucie dosłownie mieliśmy wszystko czego w życiu potrzeba, czyli router internetowy i blender. Można by rzec, że w takim połączeniu SKY IS THE LIMIT. Internety, jedzenie i dach nad głową. Szkoda tylko, że w tych górach nie było wszędzie zasięgu. Apropos jedzenia to zaplanowane miałem każdego dnia na mecie zielone szejki z cudami w środku, ale nie do końca to się udało bo jak myślałem o zapachu spiruliny, czy białka konopnego to robiło mi się niedobrze.
Zaraz po starcie zrobiło się kilka małych grupek. Do pierwszego podjazdu
Przed wyjazdem w planach mieliśmy spać na campingu jednak wszystko zmieniło się po jednym telefonie. Teraz już wiem, że śpiąc w namiocie i mając średni komfort odpoczynku z dnia na dzień raczej nie dałbym rady ukończyć tych zawodów. Bo gdzie byłaby ta ciepła kąpiel. Ciepły kąt i pokój w którym spokojnie bym sobie mógł na chwilę usiąść lub zjeść ryżyk z warzywkami. Los tak chciał, że zadzwoniłem do Jurka (Iszego polskiego UltraMana) zapytać o to jak radzić sobie ze zmęczeniem z dnia na dzień i jak dobierać jakieś ewentualne tempo. Zapytał gdzie śpimy, co mamy i jak to jest ogólnie nakreślone. Na opcję namiotową usłyszałem następujące słowa:
„Powiem Ci angielsku: Ty weź się w łeb pierdzielnij. Jedziesz na najważniejsze zawody w swoim życiu i będziesz spał w namiocie?”
W ten sposób dostałem nakaz rezerwacji jakiegoś hotelu, a resztą zajął się już Jurek. Było mi głupio i niezręcznie, ale poczułem i zarazem zrozumiałem też, że to jedyne i słuszne wyjście. Nie to, że jestem księciem, który potrzebuje spać pod świeżą pierzyną i w przytulnym miejscu, ale to w sumie była ekstremalna sytuacja, która wymagała pełnej koncentracji i mobilizacji każdego dnia. Już nie wspomnę o bałaganie jaki zrobiłby się namiocie, komarach, mrówkach i muchach. Mimo, że spaliśmy w jednym małym pokoju w pięć osób z łóżkami piętrowymi to i tak było spoko. Młody i Przemek chodzili spać o tej samej godzinie co ja. Ja każdego dnia po wyścigu, po powrocie od razu z szejkiem kładłem się na łóżku. Miałem to gdzieś, że jestem brudny i śmierdzący. Potrzebowałem poleżeć i podłożyć sobie wałek pod mięśnie dwugłowa uda. W tej pozycji moje ciało odpoczywa i zastyga najlepiej. Można to poczuć po tym jak leży bezwładnie na łóżku. Jak już miałem dosyć leżenia na plecach to kładłem się na brzuchu i wałek kładłem pod golenie. W ten sposób znowu przepięknie sobie odpoczywałem. Nauczył mnie tego Siergiej – Ukraiński masażysta i polecał żeby spędzać w ten sposób jak najwięcej czasu. Dodatkowo nigdy nie zastygać po wysiłku w pozycji siedzącej. Twierdził i miał rację, że moje problemy z pasmem biodrowo piszczelowym biorą się właśnie z tego powodu. Zalecał mi zawsze bieganie po treningu rowerowym żeby dobrze się rozruszać – zwłaszcza stopa. Po pierwszym dniu wyścigu założyłem buty, ale chodziłem tylko po UltraManowym parkingu. Truchtanie odstawiłem na dzień trzeci. Strasznie bolały mnie stopy, ale wiedziałem, że tak będzie, bo tak było po każdym treningu trwającym co najmniej 100km. Pojawiło się to dopiero podczas ostatnich 2-3 miesięcy przygotowań. Zwłaszcza śródstopie, o które mocno zacząłem się martwić jeśli chodzi o bieg. W końcu drugiego dnia było do zrobienia jeszcze 280km i to w tych samych butach.
Tak pofałdowaną i lekko pod górkę trasę uznawano za płaską
Ktoś mi mówił przed wyjazdem o jakiś regulacjach w butach SPD i kupieniu jakiejś wkładki, ale nie chciałem sobie tym już zawracać głowy, bo to byłby kolejny koszmar załatwiania, jeżdżenia, kombinowania i kupowania. Przed wyjazdem pojawiało się mnóstwo spraw do załatwienia. Lista narastała cały czas. Faktycznie wyjazd na te zawody to spore przedsięwzięcie. Może nie takie jak organizacja zawodów, ale listę rzeczy do zrobienia każdy miał długą. Ogarnąć trasę, kupić bilety na channel tunel, dokupić sprzęty kuchenne, elektronikę, ubezpieczenie. To wszystko jak rozbije się na drobne rzeczy i jeśli nie da się zamówić z internetów to zamienia się w koszmar jeżdżenia i kupowania.
Gdy zdjąłem skarpety i buty po pierwszym dniu palce u nóg miałem mocno ściśnięte. Co jakiś czas masowałem stopę, aby rozluźnić spięte mięśnie. Nie wiem czy pomagało, ale masaż być przyjemny, spina była dość mocna.
Dzwoniłem co dziennie do Jurka i opowiadałem mu co tam i jak tam. Miałem pewne zamierzenia, ale to były ogólne zamierzenia, a wszystko zweryfikować miały zawody. Wszystko rozsypało się po pierwszym dniu kiedy to po raz kolejny przekonałem się, że nie warto kalkulować. Mega odkrywcze było to, że spokojnie mogę jechać z tętnem ponad 160 całe 150km. Muszę zweryfikować te strefy tlenowe dokładniej na przyszły rok, bo może mam więcej potencjału niż mi się wydaje, a solidny trening byłby w stanie wynieść moje możliwości trochę wyżej. Dziwne są te nasze organizmy ludzkie, bo na treningach czasem ciężko mi było przez 3h strefach 140-160. Dobrze jest jednak odkrywać takie pokłady energii i nowych możliwości. Teraz na pewno łatwiej mi będzie mocniej eksploatować swój organizm.
Wracając do telefonów do Jurka główne założenia i najlepsze, które dostałem brzmiały:
Nic na wariata i cały czas swoje.
Teraz wiem, że to znaczy mniej więcej tak: tyle na ile jest się przygotowanym, tyle na ile pozwala organizm i przede wszystkim głowa. Głowa potrafi wiele o czym przekonałem się na biegu i opowiem później. Co to znaczy robić swoje, do czego to zobowiązuje i jakie ma to poparcie naukowe – może zastanawiać się Świeżynka – osoba bez doświadczeń. Trudno jest zawsze osobie świeżej w sporcie wyczuć co tzn. słuchaj swojego organizmu, bo zazwyczaj kończy się to na za szybkim starcie, bo czuje się na począsiu dobrze, a do mety dobiega jako trup lub marszując. Miałem jeden taki start na 10km w swoim życiu, który mnie nauczył poszanowania tempa i dystansu. Niby tylko 10km, ale intensywność zabijająca. W dystansach ultra wydaje mi się, że należy tylko polegać na sobie, bo wiesz ile de facto możesz na bazie treningów wyciągnąć z siebie i czujesz kiedy topnieją Ci zasoby lub, że jest najzwyczajniej za szybko. Nigdy nie jest też za wolno bo najważniejsze to napierać do przodu. W biegu na dyszkę trzeba zapierniczać. Wiadomo, że idealnie jest skończyć będąc silnym, ale to jest też bardzo trudne. Tu właśnie czasem przydaje się ten pulsometr lub zegarek z gpsem. Co ciekawe wspominana przez mnie ekipa z gołymi klatami podzieliła dystans biegowy na 4 półmaratony dbając o to, aby każdy półmaraton był szybszy. To też było niezłe zwłaszcza, że teren był bardzo różny, a im się udało przyspieszać na każdej ćwiartce dystansu.
Jeśli chodzi o mnie to na pływaniu w ogóle nie miałem zegarka, bo moja poprzednia maszyna z gpsem po prostu szwankowała. Rower przeleciałem z zegarkiem z HR (bez gps), który dostałem od Timex’a i licznikiem, który założyłem przed zawodami. Dzięki temu znałem przynajmniej średnią rowerową lub prędkość bieżącą. Na sikor rzadko patrzyłem, bo przy górach nie dało się zadbać o sztywne progi HR. Najczęściej patrzyłem jednak na podjazdach bo ciekaw byłem ile może być i były wyniki po 180 uderzeń/min. Cóż zrobić taki teren. Na bieg ruszyłem już w ogóle bez żadnej elektroniki. Wyczucie ciała to na pewno był mój największy atut. Wiedziałem na ile mnie stać i na ile mogę sobie pozwolić. Udało mi się wyczuć organizm dzięki treningom w których intensywność podzieliłem na lekko, średnio, mocno i absurdalnie (sprinty). Szkoda trochę, że nie miałem kozackiego zegarka zwłaszcza podczas pływania, bo wtedy udałoby się zmierzyć liczby ruchów rękami w wodzie i wtedy miałbym świetny materiał do analizy i poprawienia wraz z trenerem mojego pływania. Co widać na takiej analizie? Np. ilość ruchów na poszczególny kilometr. Im więcej ruchów tym gorsza technika i mniejsza efektywność i opływowość ciała. Zresztą sam wiem co można by już poprawić bo zrobiłem to już. Tutaj za moje dobre pływanie muszę pochwalić Szkoła Kraula TI. Dziękuję za opiekę i pewnie gdyby nie zajęcia z Tobą Piotrek to byłoby ciężko mi zaliczyć to pływanie. Zwłaszcza opanować się w ciężkich chwilach. Co dobre i przyjemne to fakt, że dostałem nawet pochwałę od Kanadyjskiego Organizatora za konsekwencję i spokój w wodzie mimo wyziębienia. Już pierwszego dnia Kanadyjczyk mocno chwalił moje Total Imersion. Piotr wymyślał mi wiele różnych treningów jednym z nich było pływanie w koszulce. Jak na te warunki był to jeden z celniejszych punktów w tych planach. Bardzo dużo mi to dało. Dziwnie zawsze ludzie się patrzyli na moje pływanie, ale pływający w koszulce koleś na basenie to była zawsze duża sensacja. Raz nawet starsza pani powiedziała mi, że pływając w tej koszulce wcale mi nie jest łatwiej i na pewno wcale nie będzie mi cieplej, a wręcz nawet może być odwrotnie. Ja zawsze lubiłem być mimo wszystko odszczepieńcem i robić większość rzeczy inaczej niż inni i na opak.
Pod koniec byłem już tak zmęczony, że ciężko było mi się ułożyć na lemondce.
Ale dobra koniec pisania o życiu w które wpisany jest trening. Zatem racing w Wali wciąż dzień pierwszy przebiegał ciężko. Poleżałem na łożu z nogami odpowiednio ułożonymi, wychlałem 1,5 owoców z dodatkami (nasiona, pestki, orzechy). Razem około 3500kcal. Weszło lekko. Zazwyczaj piję takie 1,5L smoothie na śniadanie, ale wartość energetyczna to 2000kcal. Minęło 40min i makaron lub z warzywami + szpinakowa sałata czekały (z prażonym słonecznikiem). Nie chciało mi się jeść i nie miałem apetytu, ale musiałem być studnią bez dna, którą trzeba było napełnić. Ile bym nie nałożył tyle bym zjadł. Mimo wszystko nie objadałem się tak żeby się zapchać i żeby mój przewód pokarmowy się zatrzymał. Dynia w makaronie smakowała magicznie. Było dużo chilli, które miało dawać więcej ciepła od środka i leczyć rany z początków dnia. Posypywałem też wszystko oddzielnie solą żeby gromadzić jak najwięcej wody. Zazwyczaj soli nie używam i podobnie reszta ekipy, ale to przesolone żarcie smakowało lepiej. Jednak tylko dlatego, że ta sól wcale nie jest jakaś nad wyraz smakowita lecz uzależniająca. Gdy jadłem już obiad czułem że owoce się wchłonęły i wracają mi siły. Głowa trochę mniej wisiała, ale wciąż nie miałem ochoty podnosić jej do góry. Głowa to ciężka część ciała mimo wszystko, o czym można się przekonać robiąc psa z głową do dołu na jodze i tego dnia czułem jej ciężar dużo bardziej. Po obiedzie poszedłem znowu się położyć, bo na gorące prysznice nie byłem jeszcze gotów. Leżałem i piłem ciepłą mieszankę ziołową z pokrzywę. Było ciężko, ale czas działał na moją korzyść. W końcu się zebrałem na ciepłą kąpiel. Przelewałem wodę z 15-20min. Niech mi świat wybaczy, ale tak musiał być. Lałem po żebrach z przodu i po nerkach. To było miłe i kojące uczucie. Cały czas miałem jednak kolana trochę ugięte. Wydawało mi się, że zgięcie w kolanach powoduje mniejszy ucisk na nerki. Skóra zaczynała oddychać na nowo – to miłe uczucie. Po kąpieli poprosiłem Natalię żeby mi posmarowała plecy olejkiem rozgrzewającym, który kupiliśmy specjalnie na wyjazd. Strasznie się wkurzałem i mówiłem, że to gówno za 40zł nic nie daje. Tylko piecze mnie w niektórych miejscach. Doszedłem do wniosku, że muszę mieć jakieś drobne przetarcia na skórze po piance. Założyłem też na odcinek lędźwiowy pas rozgrzewający, który znowu jakoś słabo działał. Trochę pokląłem na sklep w którym to dostałem i położyłem się spać. Najlepsze było to, że moje klątwy musiałem odwołać kolejnego dnia po przejechaniu 280km rowerem, kiedy to bolały mnie kolana i postanowiłem je mimo wszystko delikatnie posmarować tym rozgrzewająco – chłodzącym olejkiem. Nie wytrzymałem z nim dłużej niż 10min. Toczyłem walkę, że to to mi dobrze zrobi i jak bardzo potrzebuję tego. Najpierw trzymałem nogi pod kołdrą, później je odkryłem, później jeszcze dmuchałem. W końcu tego palenia nie wytrzymałem i poszedłem pod prysznic zmyć olejek. Wtedy zrozumiałem jak bardzo moje ciało potrzebowało ciepła dzień wcześniej, w ogóle nie sygnalizując mi jak mocno działał ten olejek. 40zł jednak nie poszło na marne. Ni z tąd ni z owąd szybko pierwszego dnia wyścigu zrobiło się późno. Po kąpieli była już 21:00. 21:30 leżakowałem już w łóżku. Zmusili mnie jeszcze do zjedzenia jaglanki z poranka i tak leżałem, zastanawiałem się kiedy zasnę.
Starałem się nie denerwować kolejnym dniem, który uważałem za najtrudniejszy. Organizatorzy mówili, że drugi dzień jest najważniejszy. Jeśli przetrwa się ten rower to bieg będzie już tylko formalnością. Miało być też dużo zabawniej bo drugiego dnia wszyscy startujemy razem i cały czas będziemy się mijać z poszczególnymi ekipami. Będzie więcej wszystkich na trasie. Obiecali też dużo świetnych widoków zwłaszcza na Morze Irlandzkie wzdłuż którego wiła się trasa przez długie kilometry. To był kolejny dzień w moim życiu kiedy widziałem jedne z najpiękniejszych widoków w moim życiu. To dawało mi dużo siły bo nie koncentrowałem na ogromnym wysiłku który wkładam na wjeżdżanie na kolejne klify. Byłem bardzo zdziwiony, gdy po 100km średnia była wciąż 35km/h. Tu jednak zaczynały się schody i tempo musiało zacząć spadać. Dodatkowo wiało znad morza. Nauczyłem się lepiej pracować na przerzutkach i oszczędzać więcej sił. Dodatkowo podejrzałem jednego Hiszpana, który był świetnym kolarzem i fajnie podjeżdżał. Wstawał, podkręcał i siadał. Faktycznie w ten sposób wjeżdżało się szybciej. Miałem też na to siłę. W ten sposób kręciłem na tych lżejszych podjadach nawet po 30km/h. Byłem mocno zdumiony, że tak dobrze czasem mi idzie i nie wkładam w to tyle siły. Do tego dobra kadencja i jechałem jak dobrze i szybko jak na siebie. Można powiedzieć, że jak zły.
Drugiego dnia wyścig zaczynał się dopiero o 8:30 więc śniadanie zaplanowałem na 5:45. W menu nic nowego, czyli kasza jaglana. Czułem się wciąż obolały i obudziłem się koło 5:00. Jeszcze przed budzikiem Natalii, która odpowiedzialna była za śniadowanie i w ogóle całe jedzenie. Bóle jakby trochę ustąpiły, ale wiedziałem, że rower będę musiał zacząć od ciepłego ubrania zapiętego na ostatni guzik. Zresztą delikatnie kropiło od samego rana więc aura nie napawała zachwytem. Wszyscy zresztą pocieszali mnie, że będzie coraz lepsza pogoda. Przebrałem się w drechy i zszedłem do kuchni. Jako tako wszystko weszło. Na twarzy miałem jednak muła, to samo jeśli chodzi o samopoczucie. Trzymałem się postanowienia, że kawy nie piję bo zabierze mi potrzebną z innych miejsc energię. Po zjedzeniu poszedłem jeszcze poleżeć do 7:00. Niby mieliśmy blisko na miejsce, bo jakieś 8km, ale kapitan Natalia musiała zgłosić moją gotowość o 7:30 do ścigania. Było zdecydowanie lepiej niż pierwszego dnia po wyścigu, ale wiedziałem, że dzień będzie trwał jeszcze dłużej. Trzeba było tylko się zebrać w sobie. Nie mogłem nawet się uśmiechać na siłę. Czasem tak robię, że uśmiecham się do siebie żeby poprawić sobie nastrój, ale gębka zajechanego konia jak po westernie nie chciała mi zejść. Nie chciało mi się nucić żadnej muzyki. Totalny dół. W luźnych dresach zacząłem chodzić po parkingu. Spotkałem Organizatorów i pytali jak jest? Powiedziałem, że zdecydowanie lepiej, ale nie to jeszcze nie jest moja pełna gotowość. Oni tylko powtarzali, że 1 night is all you need to recover. Poszedłem zerknąć na wyniki z poprzedniego dnia i wtedy zobaczyłem czasy pływania, które wywołały na mnie szok. Najdłużej płynął mój ziomek ze Szwecji – 5h6min. Doznał hipotermii i musiał wyjść z wody. Ogrzać się chwilę i założyć dodatkowe warstwy pod piankę. Był najmocniej zbudowany ze wszystkich i miał zarazem najmniej tłuszczu. Stwierdził, że to chyba właśnie z powodu niskiego procentu tłuszczu woda tak mocno go dotknęła. Sam w to nie mógł uwierzyć, bo w końcu był Szwedem i zimno mu nie było obce. Gdy zacząłem z nim wspólnie bieg właśnie o tym rozmawialiśmy. Opowiedział mi zresztą też podczas biegu o swoim starcie na 80km. Wyobraź sobie przebiec taki dystans na siłowni na bieżni elektrycznej. Mówił, że to solidny bodziec psychiczny. Poza tym w Szwecji odbywają się podobno zawody 24h w bieganiu po bieżni elektrycznej. To jest dopiero niesamowite. Głowa mnie boli na samą myśl o tym. Jakie to trzeba mieć zaparcie. Niby na bieżni lżej „… ale jak Mario Bros, chociaż idziesz to stoisz wciąż … ”.
Gdy tak włóczyłem się cały czas po hotelu i parkingu przed startem drugiego dnia nie mogąc znaleźć swojego miejsca i na 1h przed startem jeszcze nie będąc jeszcze przebranym w strój startowy przyszła Natalia z filiżanką dobrej kawy. Wziąłem łyczka – tylko kontrolnie i dla smaku. Wtedy nagle poczułem silny się przyjemniej. Wydawało mi się, że zacząłem odczuwać mniejszy ból, a także mentalnie się poczułem się lepiej. Lepiej to znaczy tak, że nawet zacząłem się uśmiechać. Omamiony narkotykiem poszedłem po pełną filiżankę, która byłem pewien, że ustawi mnie do pionu. Bach wyrzłopałem przepięknie i w miarę szybko filiżankę. Od razu zachciało mi się żyć i byłem na kofeinowym haju przed, którym tak bardzo się wzbraniałem. Chyba w ten sposób uruchamia się u mnie te nowe pokłady energii. Każdy się ze mnie śmieje, że po kawie jestem innym człowiekiem. W tym przypadku nie chciałem żeby organizm wziął skąd inąd energię i żeby akumulatory, które gromadziły siłę na czarne i ciężkie chwile były cały czas full. To był jednak ten moment kiedy potrzebowałem tego najbardziej. Naćpać się wsiąść na rower i po prostu jechać. Jak dopijałem kawę nóżka mi już zapierniczała jak szalona we wszystkie strony, a kolega Agentyńczyk z którym również się zbratałem na prezentacji zawodników zjadał jajecznicę i tosty. Mówił, że wyglądam na gotowego na maxa i w pełni zregenerowanego. Wtedy czując moc rzekłem do niego powodzenia – good luck i poszedłem do naszego super bolida – Scudziaka przebierać gatki i całą resztę. Nim się zorientowałem i zanim odziałem się w bluzę trzeba było iść na oficjalne ustawienie zawodników względem pierwszego dnia. Kawa naprawdę mocno podniosła mnie na duchu i zmniejszyła odczucie zmęczenia. Z uśmiechem na ustach ustawiłem się ze swoim rowerem słysząc znowu racer numer 15 Adam Sulowsky representing Poland. Uhhh byłem na dobrym rauschu. Poczułem, że znowu będzie dobrze.
Ekipy wspierające musiały ruszyć przed startem zawodników 15min wcześniej, tak żeby nie robić śmietnika na drodze i nie blokować drogi. Organizatorzy ustawili się na zakrętach i hamowali ruch w najważniejszych na początku miejscach. Odliczanko od 10 wtem nagle 1 i start. Każdy spokojnie, bo zaczynało się od zjazdu i przejazdu przez miasto. Drafitng był dozowlony na pierwszych kilometrach, a później wszystko miały już zweryfikować góry. Nim się obejrzeliśmy już po 10min dojechaliśmy do aut teamowych, które były rozstawione co jakiś czas. Z każdego samochodu grała jakaś mocna nuta, którą dało się słyszeć długo przed minięciem poszczególnego auta. Z polskiego wozu ku uciesze wszystkich kolarzy grała ABBA, którą zresztą słuchaliśmy każdego dnia do śniadania – jedyna płyta jaką mieliśmy u nas w pensjonacie i zakosiliśmy na czas wyścigu. Wyobraź sobie spośród wielu aut, które stały wzdłuż pierwszego na samej górze, usłyszeć Dancing Queen. Podjazd był na tyle długi, że tu kończył się drafting. Moja ekipa dostawała wiele pochwał za dokarmianie innych zawodników na trasie. Każdy chętnie jadł to co my mieliśmy w naszym menu. Żaden team nie miał tylu owoców. Zwłaszcza arbuzów i melonów. Izraelczyk na koniec zawodów stwierdził – Poland very professional team. Przyjemnie było słuchać takich wypowiedzi, a było ich kilka.
Co by tu dużo mówić po raz kolejny. Podjazdy dnia drugiego były łatwiejsze niż dnia pierwszego, ale to nie znaczy, że było łatwo. Mówi się, że co pod górkę to musi być też z górki. Znieczulony kawą zaraz na pierwszym podjeździe mijałem wszystkie teamy po kolei. Udało mi się przestawić siebie tak, że głowa nie myślała, a nogi kręciły. Każdy na pierwszym podjeździe na spokojnie i siedząco. Od samego początku wszystkie te podjazdy były długie i ciągnęły się kilometrami. Na szczęście nie były już strome. Tam gdzie kończył się drafting zaczynała się liczyć siła! Mocni kolarze poszli do przodu. Co i rusz przejeżdżała jakaś ekipa krzycząc coś do pojedynczych zawodników. Jedna z drużyn hiszpańskich cały czas dmuchała w jakąś trąbkę. Miałem jej dosyć po 100km. Co i rusz mijając mnie wychylała się z auta głową z tą męczącą trąbką. Później się zastanawiałem czy nie chcą mnie tym zmęczyć psychicznie bo w końcu Ultraman to też ściganie. Z kolei cieszyła mnie para Walijczyków którzy byli teamem wolontariuszy. Pomagali młodemu „Meksykowi”. Za każdym razem Walijczyków wychylał się przez okno wyjmował pięść i krzyczał GO GO GO! Wyglądał przekomicznie. Podziękowałem mu za to 4dnia. Jego żona też mocno się niego śmiała. Dostali zresztą później nagrodę wyróżnienie za najlepszy team. Miałem nadzieję, że ta nagroda przypadnie Polish Team bo wszędzie te ochy i achy. Tak czy siak ekipa się spisała, była i jest dobrym produktem eksportowym. Nie można mieć wszystkiego więc byłem bardzo wdzięczny walijskiemu Temowi, bo na jednym z podjazdów około 200km już nie miałem siły. Miałem ochotę sobie na chwilę przystanąć mimo wszelkich rad od wielu osób żeby nigdy nie zatrzymywać się pod górę. Widziałem już zatoczkę w którą chciałem zjechać, ale pojawiło się tam w ostatnim momencie auto walijskiego teamu. Wysiadł z niego walijski ziomuś i machał rękami na krzyż krzycząc NO NO NO i później GO GO GO. Miałem ochotę tylko wesprzeć się nogą na chwilę, a tu pojawił się On. Chciałem mu to też krzyknąć, ale nie miałem wtedy siły. Powiem tak droga jeszcze się ciągnęła i ciągnęła. Co gorsza widać było można powiedzieć czarno na białym, że jeszcze daleka i kręta, a szczyt bardzo odległy.
Chciałbym powiedzieć, że nie wiem jak się udało tam wjechać, ale myśląc świadomie należy powiedzieć, że krok za krokiem. Kroków było od wuja mówiąc grzecznie z kolei. Dodam, że przed tym podjazdem miałem znowu kryzys, który objawiał się tym, że licznik wskazwywał 25km/h i wydawało mi się pedałuję na ostro. Nie wiedziałem znowu co jest nie ten teges: czy to wiatr, czy to może podjazd. Chociaż wiatru nie czułem. Zgadnij co zamówiłem u mojego teamu jadąc tak niedołężnie? Później wiedziałem, że zamówione expresso, bo kawa była ekspresu czeka na mnie jak zbawienia na samej górze. Chociaż chciałem tylko pojedyncze to dostałem podwójną końską dawkę. Wypiłem jedynie pół kuba. Więcej nie dałem rady, bo od razu zacząłem dostawać zadyszki. Była jeszcze tortilla i pozdrowienia na film na fejsa. W międzyczasie dogonił mnie Szwed na swoim kosmicznym czarnym Specu. Krzyknąłem do niego żeby cisnął i życzyłem powodzenia. Później podobno go jeszcze podganiałem i odstawał mi na 2min, ale spotkaliśmy się dopiero na mecie.
4 dnia wracaliśmy trasą, która przebiegała właśnie przez ostatnie 40kilometrów może trochę mniej. Śmiałem się z tego i zastanawiałem się jak mi się udało to przejechać. Cały czas góra i dół. Cały czas pod górkę. Sam nie wiedziałem jak mi się to udało, ale wtedy już dumnie trzymałem nagrodę za ukończone zawody, a w torbie leżała koszulka finishera.
Jedno miejsce pod sam koniec zwłaszcza mocno zostało mi w pamięci. Był szybki i ostry zjazd 20to kilku procentowy. Chciałem gnać z niego ile wejdzie, bo podjazd był długi. W połowie spotkałem Przemka, który machał rękami na boki i krzyczał żeby zwolnić. Dobrze, że tym razem posłuchałem i zwolniłem. Zaraz za nim dole był mostek i zakręt 90 stopni. Sam już nie wiem co było gorsze – niemożność lecenia na łeb na szyję z górki, czy z kolei kolejny podjazd, który do łatwych też nie należał. Wtedy zacząłem się zastanawiać – więcej podjeżdżam, mniej zjeżdżam, gdzie jest ten koniec kiedy końcówkę sobie pięknie zjadę na sam dół i trochę podjadę żeby finiszować z dumą. Wóz techniczny cały czas mówił, że już nie dużo. Ze zaraz, że ileś tam. Byłem tak bardzo wkurzony na te nieprecyzyjne informacje, że miałem ochotę krzyknąć kilka niemiłych słów żeby nauczyli się przeglądać mapy i road booka. Ciężko mi się już końcówkę leżało na lemondce. Czasem chwytałem baranka na dole i siedziałem raz jednym raz drugim pośladkiem na siedzeniu. Dobrze, że pod koniec kazali mi cały czas jeść. Byłem już trochę obojętny, po prostu jechałem bez emocji bo tak trzeba było. Poprzednie starty nauczyły mniej jednak tego żeby zawsze zaciskać zęby zwłaszcza na końcu. Starałem się nic nie odpuszczać mimo braku huraoptymizmu. Pamiętałem o tym, że nogi muszą boleć w pewnej granicy, a ja muszę to kontrolować i cały czas naciskać. Więcej wykrzesać z siebie nie mogłem. To była już taka granica, której tym razem wiedziałem, że nie przekroczę i nie uruchomię kolejnych pokładów energii drzemiących w organiźmie. Z kolei następnym razem pójdę już na pewno krok dalej. Jakby na zmęczenie nie patrzeć mógłbym tak jechać jak automat jeszcze długo. 200 czy więcej kilometrów nie zrobiłoby na mnie wielkiego wrażenia. Jechałbym tak jak Forest Gump biegł przez „Amerykę”.
Na przyszłość muszę się jeszcze nauczyć zacięcia na ostatnich odcinkach. To jest zbieranie doświadczeń z takich chwil. Nie to, że miałem ściganie się w nosie, ale nastawienie to podstawa. Mam nadzieję, że jak za parę lat będę startował w Mistrzostwach Świata UltraMan na Hawajach to każde pojedyncze doświadczenie zaprocentuje bardzo mocno. Na tyle mocno, że będę każdego dnia w czubie. Będę najnormalniej w świecie silny. Silny tylko dla siebie, a przy okazji będę się ścigał z innymi. Może to wciąż jest marzeniem, ale gdy ponad rok temu pokazałem wszystkim moje „bucket list” wiele osób mówiło, że zamieniłem się „prąciem” na głowę mówiąc grzecznie. Dziś mogę tym osobą powiedzieć, że moja głowa jest i była na miejscu, a ich zapytać dlaczego w swoim życiu są takimi piknikami, że nic nie robią ciekawego, nie mają pasji i chęci życuia. Jakże pięknie mi się to teraz pisze. Zeszło ze mnie tyle presji i stresu. Czułem, że wiele osób czyha na moją porażkę tak samo jak i na sam sukces, którym miało być ukończenie. Koncentrowałem się jednak na tych dobrych ludziach, którzy wkładali równie dużo serca i zaangażowania w ten start. Dziwnym trafem na 2tygodnie przed samymi zawodami przeszła mi zadyszka – taki mój objaw, który pojawia się w trudnych momentach w moim życiu. Nie mogę wtedy nabierać powietrza do końca coś mnie blokuje. To oznaka, że cholernie mocno mi na czymś zależy. Nie życzę tego nikomu. Dziwnie jednak na te 2tygodnie przed startem odpuściło. Wiara i dobre ludzie dzięki którym wyjazd się udał przeważyli całą szalę.
Wyścig dnia drugiego skończyłem po 10h40min. Ty przeczytałeś z kolei właśnie 8 stron komputeropisu.
Cześć trzecia – ostatnia i chwalebna niebawem.