„Ukryta Siła” – recenzja
5 października, 2020Time 2 TRI – zapowiedź mojego pierwszego ebooka
5 października, 2020Fajne przeżycie!
Marzenia się spełniają, czasem jednak na ich spełnienie trzebapoczekać i ciężko zapracować. Do grona „żelaznych” miałem dołączyć w zeszłym roku, ale życie tak chciało, że musiałem poczekać. Im dłużej na coś czekasz tym lepiej smakuje w dniu spełnienia mówią. Ale milsze jest jednak uczucie gdy coś nieosiągalnego staje się faktem. Czytając w jakiejś gazecie o Ironmanie 2,5roku temu myślałem o tym wyścigu jak o czymś nadludzkim. Zaczynałem wtedy swoją przygodę z bieganiem. Ukończyłem pierwszy półmaraton i myślałem o tych 226km jak o zawodach dla rzeźników. Jakieś dwa tygodnie temu stało się i myślę raczej o tym w kategoriach, że każdy jest w stanie to zrobić i dołączyć do grona owych rzeźników tylko trzeba chcieć to zrobić. Chcieć, a móc.
Jak to się robi?
Po prostu wchodzisz do wody i płyniesz 3,8km, później siedzisz na rowerze 180km i biegniesz maraton. Zatem wystarczy trochę popływać, pokręcić trochę więcej czasu na rowerze i pobiegać w wolnym czasie. Do tego jeść i spać i codziennie co najgorsze wygospodarować trochę wolnego czasu, którego dzisiaj nikt nie ma.
Tak wyglądał poranek tego dnia.
Jak to było?
Ja podczas upragnionych zawodów przepłynąłem około 5km bo skrajną bojkę zdmuchiwało. Z minuty na minuty odpływała więc dystans powiększał się wprost proporcjonalnie do czasu i umiejętności pływackich. Obowiązywały 4 okrążenia po niby 950m. Płynęło mi się całkiem fajnie. Woda ciepła, najcieplejsza w jakiej pływałem podczas moich wszystkich startów. Zatem: pierwsze kółko i patrzę na zegar, a tam 19min mówię, kurczę, ależ wolno zacząłem.. Zdawało mi się, że ładnie gibię się w tej wodzie. W głowie od razu przeliczam i wszystko się wali. Chciałem przecież zmieścić się w 11h i na pewno nie da rady – myślałem. Dziś jestem już mądrzejszy, bo w takich zawodach nie ma kalkulacji. Trzeba lecieć tyle ile pozwala organizm i znaleźć optimum. A ile to..? niejeden zapyta. Najlepiej w tych kwestiach pomagają treningi i starty kontrolne. Na 10km można sobie śmiało kalkulować i robić wyliczenia, ale w triathlonie, zwłaszcza na długim dystansie – nie ma kalkulacji! Trzeba tam być, a nie mieć żeby się tego dowiedzieć. Trzeba się przystosować do warunków jakie panują, nie walcz z nimi. Wracając do pływania – drugie okrążenie szybciej i mocniej, towarzycho już po części rozrzedzone więc płynie się kulturalnie. Mimo szybszego tempa wychodzę z czasem 39min, tak wolno dystansu niby 1,9km nigdy nie płynąłem – niech to szlak faken szit – myślę za mało trenowałem! Głowa przelicza jeszcze wtedy, że skończę moczenie się w akwenie po 1h20min. Poprawiam czipa i wciągam cholerstwo głęboko pod piankę bo nie chcę aby zaginął w akcji. Pierwszy ironman więc czas musi być oficjalny więc staram się przypilnować tego kawałka plastiku. O kolejnych okrążeniach wspomnę tylko tyle, że pogodziłem się, ze słabym czasem z pływania i cieszyłem się że jestem tu teraz i spełniam marzenia. Oczywiście z okrążenia na okrążenie płynąłem też coraz szybciej. Z wody wychodzę po 1h23min z 18 czasem. Pierwsza konkurencja załatwiona, chodziło mi po głowie radośnie, ale wcale tak mocno się nie zmęczyłem jak na te 5km. Myślałem chwilami jeszcze, że może pojadę szybciej na rowerze niż zakładał plan, to nadrobię parę minut przy okazji. Jednakże tak samo jak nie odrobi się straconych treningów, tak na wyścigu trzeba trzymać się planu. Trzymaj się planu albo ZGIŃ!
By the way – koordynacja dwóch stref zmian – w dwóch odrębnych miejscach to nie jest takie hop siup jak się zdawało. Trzeba być tu i tam i wszystko przewidzieć. Stresu mnóstwo.. Na szczęście sprzęt przygotowałem dwa dni przed wyjazdem. Łańcuch i zębatki błyszczały jak.. brylanty (nauka z Sierakowa trenera Adama nie poszła w las). Rower nawet domyty, łącznie z każdą szprychą z osobna. Korba kręciła się jak zła cieszyłem się wstawiając rower do T1.
Jak widać felgi błyszczą
Pływanie T1 Bike
Ironmana ciąg dalszy: dobieg/dojście do strefy zmian T1 bez wykładziny, nawet nie zamiecione. Idąc do strefy pływackiej ledwo szedłem dreptając po szyszkach i małych kamyczkach, ale z kolei w drugą stronę do strefy zmian z wody biegłem jak dzik po szyszkach nic nie czując pod stopami. W T1 już chodzą słuchy że pływanie około 5km co jest miodem na moje serce. Później na trasie biegowej od człapiącego kolegi dowiaduję się, że w zeszłym roku przepłynął niby ten sam dystans w czasie 1h06min, a w tym roku 1h25min. Zatem w gratisie jakieś 20min z samego pływania. Dziękuję miło mi bo pływam w miarę, gorzej mieli Ci co zupełnie nie czują się jak ryba w wodzie, współczuję..
Wyścig trwa: wybiegam ze strefy rowerowej i pytam gdzie belka? Biegnę jak głupi nie wiem gdzie i ludzie mówią żeby już jechać. Belki oficjalnej brak – jechać, jechać. Zimno i wietrznie strasznie, ale w ogóle nie pomyślałem dzień wcześniej o żadnej bluzie. Nie byłem gotów na słabą pogodę. Zostawiłem wszystko w samochodzie pod stadionem w Bydgoszczy. Zatem 180km chłodnej przejażdżki. Słabo, ale przypomina mi się porada, że jak będzie zimno to trzeba szybciej i mocniej, ale nie na takim dystansie niestety. Cierpienia czas zacząć – mokry i spocony za razem wyjeżdżam w lekkim trisuitcie w długą podróż na rowerze aby stawić czoło przeciwnością losu i mocno wiejącemu wiatrowi. Pierwsza setka jakoś zleciała, a z nią popsuła się lemondka. Straty w sprzęcie muszą być, ale lemondka? Koniec wygodnego leżenia na kierownicy i odpoczywania. Pozostałości po lemondce dzwonią i tłuką się w niebogłosy. Kiedyś był taki kiepski żart o kolebocącym się błotniku. Każdy kto mnie wyprzedzał tylko patrzył co jest z moim bolidem nie tak. Chciałoby się do nich rzec, że nic nie słyszę bo mi się lemondka kolebocze. Zmuszony obrotem spraw przyjąłem na rowerze pozycję barana i zaczęła się męczarnia. Ależ mi się nie chciało kręcić od 135km. No, ale trzeba bo w końcu goniłem za marzeniami, a poza tym kilka lat temu zaprzysiągłem sobie, że niczego ważnego w moim życiu doczesnym nie odpuszczę sobie tak ooooo. Tak dojechałem do około 155km kiedy najechałem na dziurę w asfalcie. Teraz z dużą częstotliwością niczym pociąg jadący łaczeniach torowiska podskakiwałem i musiałem rozpiąć przedni hamulec żeby mnie obcierająca felga o hamulec nie spowalniała. Życie uczy, że jednak zawsze może być gorzej i pokornie myślę „just 25km to go”, to już niecała godzina i kończę przejażdźkę. Na ostatnich kilometrach dojadam homemade batony i Roobary, aby na biegu była moc.
RooBar i biegniesz dalej: zejście z roweru spoko. Zmęczony byłem wydawało mi się wtedy tylko psychicznie tymi usterkami roweru. Owszem trochę siły kosztowała mnie inna pozycja na rowerze i pokrzywiona felga. Czas, czyli tzw. lipa, ale nic już nie poradzę. Jedno z czego mogę być zadowolony to fakt, że nic mi się w żołądku nie przewracało. Woda kokosowa, miód, sól, cytryna i pomarańcza to było to. Udało się w końcu znaleźć złoty środek na chemiczne izotoniki. Bałem się, że na tym nie da rady, ale to głównie za sprawą dobrego marketingu firm oferujących tego rodzaju produkty. Współczułem wielu osobom, które podczas zawodów pytały czy nie wiem gdzie jest „kibelek” albo zadawali jeszcze inne pytania.. . Od teraz nie piję świństwa do końca życia!
W biegu: pierwsze kilometry jak babie lato i miło płynie czas. Dodam jeszcze, że w nowych „trepkach”, bo los tak chciał, że stare akurat dzień przed startem odmówiły posłuszeństwa. Wysłużyły się solidnie, bo były jedne i te same do treningów i do startów. Tak.. miałem tylko jedną parę do wszystkiego – nie wiem czy to wstyd czy nie.. ale dużo w nich przeleciałem, a kosztowały zaledwie 150zł i były nie markowe. Kupiłem podobne dzień przed startem w sieciówce również no name i w dodatku nie zamszowe tylko szmaciane. Podsumowując już: po pierwsze primo nie piję izotoników i po drugie primo ultimo biegam w obuwiu niby nie nadającym się do biegania, bez atestów.
http://youtu.be/nED47J5pefs
Początek maratonu staram się hamować swoje zapędy i biec wolniej niż 5:30/km, a nogi chcą szybciej i szybciej. Wiem jednak, że cały czas tak nie będzie. Jedynie 6 okrązeń po 7km. Pierwsze dwa kółka miło lecą. Biega dużo ludzi z dystansu połówkowego. Trzecie kółko i jestem w półmaratonie. Tutaj coś w kolanie kuje i raczej nogi już zaczynają dreptać. Nie wątpię, że skończę, pytanie tylko z jakim czasem. Od tego momentu w połowie trasy mam swój pit stop – bufet na którym podjadam batoniki, zaczynam pić syf i dość spory kawałek maszerować, aby kolano złapało trochę luzu. Tak było ze dwa kółka. Na ostatnie jakoś się jeszcze odrodziłem może dlatego, że Natalia dojechała i poklaskiwała. Małymi kroczkami bez zatrzymywania w tempie wolnym, ale OK kończę swój wyścig życia. A czas?
Czas to pieniądz!
Czas miał być lepszy, i czułem za metą że siły były, brakło mi jednak pomocnej dłoni w trakcie zawodów, osoby z bidonem batonem, kogoś kto by zapytał czy wszystko jest dzień wcześniej. Tak zaganiany położyłem się spać 23:30, a wstałem 3:55. Szybki prysznic i jedzenie w samochodzie na dojeździe i 5:00 odjazd spod stadionu autobusem. Brakło też trochę szczęścia na rowerze.
Czego się nauczyłem?
Przed samymi zawodami zeszłoroczny zwycięzca powiedział, że zawsze startuje po to żeby tylko ukończyć. Co on opowiada myślałem, pewnie pod publikę gada, ale faktycznie tak jest. Triathlon triathlonowi nie równy, dyspozycja dnia i nastawienie bardzo ważne, a dodatkowo różne przypadki po ludziach chodzą. Ten dystans to „nie piaskownica”. Siłą woli tego się nie zrobi. Chyba najfajnieszy moment to chwila kiedy stoi się na brzegu i myśli o tych wszystkich treningach i kilometrach, które są za Tobą. Ileż ja się nabiegałem i najeździłem. Kiedyś na treningach robiłem 10-12km biegania, teraz każdy trening to było co najmniej 20km i pamiętam jak dwa dni przed startem wyszedłem na 10km truchtania i to było zupełne nic. Po przekroczeniu mety czułem duże niezadowolenie z powodu uzyskanego czasu – 11h51min56s (pływanie 1h23min7s+ rower 6h0min40s + maraton 4h21min23s). Wcale nie padłem na ryj, czułem się dobrze. Spokojnie spakowałem rower i w miarę normalnie funkcjonowałem kolejnego dnia kiedy przyszło przemierzyć samochodem 300km i prowadzić auto. Wiele osób wciąż gratuluje mi wyniku i złamania 12h i faktycznie to jest sukces. Dzisiaj jednak bardziej doceniam ten czas poświęcony na treningi i dla siebie, niż ukończenie tych zawodów. Droga ważniejsza nic cel (dziwne to, ale tak czuję). Doceniam również formę w jakiej jestem i to ile z siebie mogę wycisnąć i na ile potrafiłem się oddać sprawie. Co ważne złapałem tylko więcej na chęci na starty na dystansach ultra we wszystkich trzech dyscyplinach. Dobrze, że ten sezon już się skończył, ale nie mogę się doczekać kolejnego IM w przyszłym roku!
Jeszcze jedna ważna sprawa na koniec: ogólnie zawodów The Panasonic Evolta Triathlon in Poland Borówno – Bydgoszcz nie polecam ze względów organizacyjnych. Wiem jak trudno jest coś zorganizować więc mówię to z przykrością, ale była cała masa niedociągnięć.