„Jesteśmy jedni dla drugich pielgrzymami, którzy różnymi drogami zdążają w trudzie na to samo spotkanie”
Kiedy od rana idziesz mocną dzidą myślisz sobie, że jesteś nie do pokonania. Dobrze się odżywiasz uśmiechasz się do siebie. Jesteś nie do zatrzymania. Chcielibyśmy wszyscy mieć takich chwili jak najwięcej. Jade jak w transie w pewnych momentach nawet nie wiem, że jestem dalej niż myślę, idę cały czas mocno do przodu. Nim się zorientowałem dotarłem do granicy z Węgrami. Pytam jak na Madziarsko, a mi mówią, że to już. Upał straszny – środek dnia około 43 stopnie. Chcesz się ścigać na Hawajach to się przyzwyczajaj – myślę. O dziwno idzie mi naprawdę dobrze.
Czuć od razu, że jestem już na Węgrzech. Wszystko się zmieniło jakby pstryknąć palcami. Inne budynki i inni ludzie. Bardziej opaleni i inaczej patrzący na gościa z wózkiem. Patrzą trochę spod nosa i zaczynam czuć trochę zagrożony. Po raz pierwszy na tej wyprawie dociera do mnie, że jestem sam jak palec i mogę liczyć tylko na siebie i ewentualną pomoc z nieba.
Węgry zawsze kojarzyły mi się z miejscem gdzie jeździło się w latach 90tych na wakacje. Całe masy Polaków jeżdżących pod namioty na campingi. Na campingach zawsze baseny i duży wysyp ludzi. Mówi się, że Węgrzy kochają Polaków. Co to za miłość skoro mają krzywe mordy patrząc na mnie – myślałem sobie jadąc rowerem. Przejeżdżałem nieoznakowanym przejściem granicznym może to był główny aspekt min ludzi widzących gościa jadącego na bicyklu.
W pewnej miejscowości 15km już na ziemi madziarskiej słyszę mocno jadący rower. Widzę dwóch typów rozdzielających się – jeden „kolarz” zostaje z tyłu drugi idzie ostro żeby mnie wyprzedzić. Byliśmy na zupełnej pustce – nigdzie, w czarnej dupie. Zacząłem przyśpieszać żeby trochę podgonić i żeby nie wzięli w kleszcze. Na liczniku ponad 30km/h i gość cały czas mocno goni, a ten z tyłu przyśpiesza. Wiadomo co się święci.. Teraz wiedzą już że ja też wiem.. Pościg trwa kilka minut. Jeden mnie wyprzedza – mocno opalony, wydziabany i lekko mnie obcina. Jedzie dalej i nic nie mówi. Jego mimika twarzy pokazuje, że jest hardy i próbuje mnie tym wystraszyć. Drugi mocno z tyłu też goni, ale wyraźnie zostaje z tyłu. Nie ma bata żeby wytrzymał tempo. Myślę sobie póki ten pierwszy nie zagrodzi mi drogi to ten drugi nas nie dojdzie. Nie pozwalam mu odjechać i jadę kilkanaście metrów za nim. Wnet pojawia się parę budynków. Myślę sobie jestem uratowany. Środek dnia – oczywiście zero ludzi w taki upał. Większość miast/wsi w ciepłych klimatach wygląda na opuszczone – tak jest i tu. Widząc typiora z tyłu daleko za mną postanawiam stanąć przy jednym z budynków i z saszetki spod siedzenia wyciągnąć gaz policyjny. Staję w cieniu pod drzewem przed jakąś chatą szybko schodząc z roweru sięgając po gaz. Mam tam też kozacki nóż i zastanawiam się czy go nie wyciągnąć. Szybko wraca mi do głowy rozum, który pyta: „potniesz typa?” Oczywiście, że nie.. Bierz gaz kitraj do tylniej kieszeni w kamizelce i ogień. Nawet nie będą tego się spodziewać. Wsiadam na rower, bo już widzę że gość z tyłu coś stracił orientację i patrzy cały czas do tyłu nie pedałując.
Uśmiecham się do siebie i nagle czuję się bezpiecznie. Mam wrażenie i głowa mi to podpowiada, że szanse się wyrównały. Już mam ruszać i wnet wybiega mieszkaniec wioski zachwycając się moim rowerem i całym ekwipunkiem. Powoli przejeżdża gość, który gonił od tyłu. Mocno mnie ścina przejeżdżając. Ja mu macham i uśmiecham się. Odmachuje z niezadowoleniem udając przy tym, że pozdrawia kolarza. Chwilę gadam na migi z gościem z wioski i zastanawiam się co dalej. Wracać, stać czy jechać do przodu? Myślę sobie zaczaili się pewnie w krzakach z przodu i na pewno będą chcieli mnie ograbić. Wracać mi się nie widzi z powrotem na Słowację i nadrabiać do innego przejścia 50km? Nie ma takiej opcji w to słońce. Wody oczywiście już końcówka, a do pierwszego miasta z 10km do przodu. Poczaiłem się 5min i pomślałem – jadę do przodu. Będzie co ma być. Z tą gazownią poczułem się naprawdę bezpiecznie. Nie jestem żadnym chojrakiem, ale pomyślałem jakbym jednego zagazował to z drugim jakoś dam sobie radę. Gorzej jakby ścigała mnie później mafia. Zacząłem jechać coraz pewniej i mocniej zastanawiając się z których krzaków może wyjść wróg. Tak jechałem wśród pól, gdzie nie jechał żaden samochód i nie było zabudowań aż dojechałem do w miarę dużej miejscowości, gdzie pod sklepem leżałem przez około 1h wypijając 2 duże butle wody.
Myślałem, że Węgry będą przyjazne i bezpieczne, a okazało się całkiem na odwrót. Cały czas spotykałem się z niemiłym przyjęciem. Wszystko zmieniło się dopiero 10km od granicy rumuńskiej. Była jeszcze jedna miła sytuacja. Jadąc długo przez Węgry w tej potwornej temperaturze nagle zauważyłem, że z przodu pojawiają się ciemne chmury. Burza jak nic i godzina około 18:00. Zastanawiałem się, czy zatrzymać się gdzieś, czy jechać. Jechałem do przodu i marzyło mi się zatrzymać na stacji benzynowej. Stacja benzynowa w moim odczuciu to miejsce gdzie można czuć się bezpiecznie – duży przemiał ludzi i pracownicy zapewniają pewien komfort. Pytając parę razy ludzi o stację słyszę jakieś krzyki połączone ze śmiechem. Nie daje mi za dużo komfortu. Na drogę wylatują chłystki, które coś krzyczą i machają rękami. Myślę sobie – jak najszybciej stąd wyjechać, bo tu może stać się coś złego. Niby cywilizowany kraj, ale wokół same bydlaczki dwunożne – tak mówił do nas mój nauczyciel mój nauczyciel muzyki w gimnazjum.
Wróćmy jednak do tej miłej sytuacji. Węgry to był dla mnie zawsze kraj arbuza. Mnóstwo straganów przy drodze z arbuzami i innymi owocami. Na tych straganach ludzi są naprawdę mili – może tylko dlatego, że chcą coś sprzedać – jednakże są mili i pomagają mi w nawigacji. Cały czas jadę na kartkę. Mam zapisane nazwy miejscowości na kartce i jadę w ich kierunku. Jest to fajna metoda, ale przy następnej podróży wszystko trochę lepiej rozplanuję, żeby mieć wyznaczone co najmniej, co dwa dni miejsca gdzie można się normalnie wykąpać i zrobić pranie + ewentualnie popływać. Ogólnie rzecz biorąc moje pływanie mocno cierpi na całej tej wyprawie.
Deszcze jest blisko mnie postanawiam stanąć przy sklepie i na ściemę kupić jakieś owoce i przeczekać deszcz. Kupuję śliwki i pytam czy trafiłoby się pół arbuza. Byłby w sam raz żeby uzupełnić trochę wody i złapać trochę dobrej owocowej energii i antyoksydantów. Pan kiwa na boki głową i mówi, że lipa tłumacząc to mój polski. No dobra będą śliwki. Pod sklepem 3 pijaczków. Gadają do mnie po węgiersku. Trochę rozumiem i wyjaśniam im, że Polonia, Varsovie, biczikleta. Później zostaje tylko jeden i pierdoli do mnie coś po węgiersku. Pokazuje mu grzecznie, że nie rozumiem i żeby dał sobie spokój. Jest już końcówka dnia i nie chce mi się za bardzo męczyć żeby go zrozumieć. To mnie zawsze wkurza w krajach w których ludzie nie uczą się języków obcych i mówią po swojemu myśląc, że każdy ten bełkot rozumie. Zaczynam więc mówić do typa po polsku – niech ma i niech się zastanawia, śmieję się do siebie. Wychodzi w pewnym momencie właściciel sklepu przegania typa i mi daje kawał arbuza. Chcę mu zapłacić, ale nie chce kasy. Pokazuje żebym stał po daszkiem ile trzeba i niech sobie zjem spokojnie. Uff chwila spokoju, a arbuz dobry je. Znowu czuję się bezpiecznie. Deszcz pada mocno, a grzmoty mega głośne. Tylko błyskawic nie widać.
Po deszczu wsiadam na rower i jadę dalej. Czuć chłodek. Wieczorny i ten po opadzie. Powietrze jak zawsze ładnie pachnie, a ja sobie myślę, że kimam dziś na stacji benzynowej. Z tego co się orientowałem na necie z campingami ma być lipa. Koło 20 spada znowu deszcze i robi się solidna burza. Miota mną na boki od wiatru, ale znowu jestem w czarnej dupie, gdzie nie ma nawet drzewa żeby się schować. Zresztą chować się pod drzewem w taką pogodę to lipa. Muszę jechać do przodu i jadę. Drzewa i krzewy leżą na ulicach – mocno daje, a jeszcze mocniej dawało. Kończy się burza spotykam rolników wyliczających straty z pola. Okazuje się, że jest camping w odległości 5km. Wjeżdżam do miasta – tam policja kieruje ruchem po burzy. Śmieją się widząc mój utytłany rower i mnie spalonego słońcem, brudnego od piachu, z klejącą się skórą z drobinkami roślin na całym ciele. Pokazują mi dokładnie kierunek do campingu. Przy sklepie w lewo. Sklep, czyli duży super market w którym robię zakupy. Kupuję muesli owsiankowe na które tak bardzo miałem ochotę. Trafiam mleko sojowe, ale nie ma mieszanki studenckiej. Kupuję trochę warzyw, bo mam jeszcze ryż. Zapominam poważyć warzywa i Pani przy kasie idzie to zrobić za mnie. Woła jednak ochroniarza żeby stał przy mnie. Nie wierzę w to co się dzieje, ale wyglądam chyba na niezłego włóczęgę. Gość stoi przy mnie jakbym miał zaraz coś zabrać i uciec – dodam tylko, że w butach spd. Mam to w nosie. Jestem zmęczony i chcę jak najszybciej dotrzeć na camping.
Jeszcze rano sprintowałem na jeziorem i trochę pływałem, a teraz jestem 150km dalej i jestem wytrzepany na maxa. Zakupy jakoś ładuję do sakw. Dojeżdżam na camping. Tam Pani widząc mnie i widząc, że nie mam wyjścia kasuje mnie na grubą kasę. 15 euro za namiot – kpina. Pokazuje jej cennik i wtedy tłumaczy mi – namiot tyle + opłata klimatyczna tyle + bla bla. Za camping Rumuni płacę 10 lei – 2,5euro. Za camping nad Soliną płaciłem 20zł – 4,5 euro. W Rumuni za taką kasę można wynająć apartament. W Polsce pokój gościnny też. Przełknąłem to bredzenie właścicielki, bo ważniejszy dla mnie był dobry sen, jedzenie i kąpiel.
Wchodzę na camping i tam widać, że cześć ludzi nie pozbierała się po burzy. Namioty poprzeciekane i ewentualne naprawianie szkód. Moje wejście było jednoznaczne z objawieniem się jakiegoś bóstwa. Ludzie wyszli ze swoich legowisk i patrzyli jak oto Pan i Władca w jednym będzie radził sobie z swoim życiem. Było parę minut przed 22:00 ja rozkładam swój namiot. Jest mi bardzo ciężko a wokół stoją ludzi i się patrzą. Dosłownie w kółku. Nikt nie pomaga tylko zaczepiają i pytają skąd, gdzie? Widzą, że się męczę i tak stoją nade mną. W pewnym momencie mówię kłaniam się do nich i mówię :
Theatre Finito – Bye Bye..
Wyrażenie w kilku językach, ale łatwe do zrozumienia. Obrażeni obracają się na piętach i udają, że nie patrzyli się. Mógłbym machnąć im jeszcze na odchodne, ale nie chcę nikogo wkurzać. Myślę sobie nara – do nikogo tu nie muszę być chyba miły i koncentruję się na tym co mam do zrobienia. Rozbijam się na mokrym wrzucam cały stuff do namiotu i idę się wykąpać. Kąpiel jest cudowna. Powoli staram się skoncentrować na fajnym dystansie jaki przejechałem dziś i na tym, że zaraz będę jadł. Robię sobie jedzenie i ustawiam kamerę do której trochę się żalę. Zajadam się przy tym wszystkim kapustą. Przed snem czuję, że odzyskuję siły, ale moje nerwy tego dnia zostały solidnie podrażnione – mimo, że jestem niesamowicie spokojny i opanowany.
W każdym razie moim zdaniem im więcej spokoju mamy w sobie tym rozsądniej potrafimy się zachowywać. Stąd pochodzi prawdziwa siła. Jeśli potrafisz nie wybuchać bez sensu i przeznaczyć tą siłę na przeciwstawienie się światu i jego regułom to jest świetnie. Zawsze tak robię i przełykam ślinę w trudnych chwilach. To daje kopa w realizowaniu zamierzeń i marzeń.
Odkryłem kiedyś też taką prawdę, że w swoich marzeniach musisz zostać sam. Kiedy już nikt w Ciebie nie wierzy – może wierzy, ale puszcza Twoje zamierzenia płazem to musisz umieć się w tym wszystkim odnaleźć. Jeśli wiesz co chcesz zrobić to musisz w tym punkcie zwrotnym wiedzieć jak wszystkim pokierować. Wszystko wiesz, a jak nie wiesz to improwizujesz i udajesz, że wiesz. Robisz tak jak chcesz żeby to wyglądało. Jeśli sobie poradzisz to będzie dobrze. Jeśli nic nie poradzisz to zrezygnujesz i przepadniesz na wieki nie realizując swoich zamierzeń i planów. Tak jest ze wszystkim i znalezienie się w tym punkcie jest krytyczne, ale zarazem podstawowe – bazowe. To dotyczy każdej sfery życia, biznesu, sportu, podróży, pracy. Najgorzej jest, gdy wydaje Ci się, że gorzej być nie może. Wtedy bez kitu okazuje się, że może być jeszcze gorzej. Po pewnym czasie wszystko zaczyna iść do przodu – nawet powoli i tego trzeba szukać i znajdować w tym zadowolenie.. Regularnie i do przodu. To były pokrótce moje małe obserwacje, które udało się na tym etapie wpleść w całość.